Bank centralny jako narzędzie rządu
Treść
Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, ekonomistą ze Szkoły Głównej Handlowej, rozmawia Anna Ambroziak
Czym stanie się Narodowy Bank Polski w razie zniesienia konstytucyjnego zapisu o jego niezależności?
- Będzie tylko narzędziem rządu, który każe finansować deficyty budżetowe i emitować pusty pieniądz, którego w końcu byłoby za dużo. To tzw. nadmierna emisja pieniądza (czyli monetyzacja długu publicznego), który nie ma pokrycia w masie towarowej. W efekcie prowadziłoby to do rosnącej inflacji i wzrostu cen. Mielibyśmy dokładną powtórkę z lat tzw. gospodarki socjalistycznej, kiedy to minister finansów dzwonił do prezesa Narodowego Banku Polskiego, by udzielił mu pożyczki na sfinansowanie deficytu budżetowego. Wprawdzie dziś od strony technicznej oznacza to emisję obligacji, ale i tak jest to pożyczka. Czyli, mimo że pieniądz emitowałby bank, to i tak mielibyśmy do czynienia z pieniądzem rządowym. Rząd nie ma wtedy żadnych granic, aby te żądania zwiększać. Doszłoby w końcu do takiej sytuacji, jaka ma miejsce w Zimbabwe, kiedy to inflacja doszła do takiego poziomu, że w sklepach nic nie ma, ludzie nie posługują się pieniądzem, bo to nic nie da, więc wymieniają towary za towary. Koszty takiej polityki ponoszą zawsze ludzie biedni.
Teza o zachowaniu niezależności banku centralnego jest dominująca we współczesnej ekonomii. Uważa się, że jest to czynnik niezbędny, by kraj miał pieniądz stabilny, aby nie tracił na wartości i nie spadała jego siła nabywcza. Dlatego bank centralny powinien być niezależny od rządu. To znaczy nie powinien podlegać naciskom rządu w kierunku finansowania deficytu budżetowego. Dlatego właśnie prezesowi NBP nadano status kadencyjności: by przez 6 lat jego prezesury nikt nie mógł go wyrzucić (pkt 2 art. 227 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej). Żeby nie było takiej sytuacji, że jeżeli się komuś nie podoba czy nie słucha czyichś decyzji, zostanie usunięty. To daje mu komfort bycia niezależnym od wszelkich nacisków. W krajach wysoko rozwiniętych dąży się do tego, by wszystkie banki centralne były instytucjami niezależnymi od władzy państwowej. Tak jest w USA i w krajach UE. Stąd stosunkowo niska inflacja w czasie obecnego kryzysu. Aby powiedzieć łagodnie: nie podzielam poglądu pana Ryszarda Bugaja. Nie widzę też żadnego związku między jednym a drugim.
Czy obawy, że wraz ze zniesieniem zapisu o niezależności NBP jego kompetencje zostaną scedowane na Europejski Bank Centralny, są zasadne?
- To na pewno o to chodzi. Ale EBC też jest instytucją niezależną od jakiegokolwiek rządu. Wobec tego żaden rząd krajowy kraju członkowskiego nie może wpływać na jego decyzje. Ale obawiam się jednego: co się stanie, jeżeli przekażemy te kompetencje na rzecz EBC i jednocześnie wykreślimy ten zapis w Konstytucji o niezależności NBP, a społeczeństwo zagłosuje na "nie" w referendum o wprowadzenie euro? Wtedy robi się kompletny mętlik. W ogóle nie będziemy wiedzieli, jaka jest polityka NBP i polityka pieniężna. Dlatego też nie można tego łączyć, najpierw trzeba przeprowadzić referendum: czy społeczeństwo zgadza się na euro, czy nie. I wtedy decydować, czy ten zapis wykreślić, czy też nie. Gdyby jednak społeczeństwo opowiedziało się przeciw, to nie ma mowy o wykreśleniu tego zapisu.
Zbiorowa mądrość jest bardzo ważna. A w czyje ręce tę decyzję złożyć. Polityków, którzy manipulują i którzy będą nam wmawiać, jak to będzie świetnie, bo mają w tym własny interes? Nie może być tak, że zadecyduje o tym wąska grupa pseudospecjalistów. Ewentualne wprowadzenie nowej waluty będzie dotyczyło całego społeczeństwa, dlatego ono w tej kwestii powinno się wypowiedzieć. Każdy obywatel będzie to odczuwał, dlatego ma pełne prawo wypowiedzieć się na ten temat. Ale obowiązkiem obywatela przed podjęciem decyzji jest rozważyć wszystkie za i przeciw. Poszerzenie eurolandu wydaje się jednak obecnie prawie niemożliwe ze względu na konieczność zmian, jakich należałoby dokonać w polskiej Konstytucji, która na razie wskazuje Narodowy Bank Polski jako instytucję odpowiedzialną za prowadzenie polskiej polityki pieniężnej. Na to zaś potrzeba czasu. Otwarte pozostaje zatem pytanie, dlaczego PO upiera się przy 2011 roku.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-02-23
Autor: wa