Dymisja, której nie było
Treść
Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk nie przyszedł do premiera z pisemną dymisją, jak twierdził w Sejmie Donald Tusk. Z ustaleń "Naszego Dziennika" wynika, że Grabarczyk tylko ustnie zgłosił gotowość rezygnacji, ale i tak wiedział, że szef rządu go nie odwoła za megabałagan na kolei. Nie dlatego, że wysoko ocenia dokonania swojego ministra. Grabarczyk jest potrzebny Tuskowi do trzymania w ryzach partii i blokowania wpływów marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny.
Górę nad interesem publicznym wziął więc interes partykularny i temu Tusk podporządkował swoje decyzje. Jak podkreślają politycy Platformy, z którymi rozmawialiśmy, o pozostawieniu w rządzie Cezarego Grabarczyka zdecydowały przede wszystkim względy partyjne.
- Donald Tusk sam doskonale wie, że Grabarczyk to w tej chwili jeden z najsłabszych ministrów w jego rządzie, a na pewno najgorzej oceniany przez Polaków minister w tym gabinecie. I miał naprawdę ochotę go odwołać, ale nie mógł sobie na to pozwolić, bo miałby duże problemy z utrzymaniem spójności partii - przekonuje jeden z posłów PO, wskazując, że w partii i tak się tli wiele podskórnych konfliktów.
Od roku Cezary Grabarczyk to trzecia siła w Platformie po premierze Donaldzie Tusku i marszałku Sejmu Grzegorzu Schetynie. Co prawda minister infrastruktury nie dysponuje taką siłą w partii jak marszałek, ale stał się przysłowiowym języczkiem u wagi. - W klubie parlamentarnym jest nas ponad dwudziestu, ale Czarka popiera wielu działaczy w terenie - liczy siły frakcji Grabarczyka jeden z jego stronników. - Na zjeździe krajowym była to duża grupa, dzięki której Tusk bez kłopotu przeforsował wszystkie swoje propozycje personalne we władzach partii - dodaje senator PO.
Grupa Grabarczyka, zwana też niekiedy spółdzielnią, zaczęła powoli się rozrastać, a minister, czując tę siłę za sobą, był przekonany, że jest "nie do ruszenia", nie tylko podczas ostatniego, ale i poprzednich kryzysów. I nie krył tego podobno w rozmowach z kolegami z partii i rządu. Jeden z polityków z bliskiego otoczenia premiera opowiada o kulisach dymisji, jaką na ręce Tuska miał złożyć minister infrastruktury, o czym szef rządu mówił 4 stycznia w Sejmie podczas debaty nad wnioskiem o odwołanie Cezarego Grabarczyka. - Dymisji na papierze nie było. Minister, relacjonując sytuację na kolei i powody tego chaosu, powiedział tylko, że jeśli premier chce, to może go odwołać, on jest do dyspozycji. Ale z tonu wypowiedzi ministra miało jednak wynikać, że on żadnej dymisji się nie spodziewa - relacjonuje polityk Platformy. - Premier był oczywiście poirytowany całą sytuacją, ale też miał świadomość, że musi ministra pozostawić na stanowisku, jeśli chce mieć w ciężkim wyborczym roku spokój w partii - dodaje.
Straszak na Schetynę
Minister infrastruktury, tak jak podczas ubiegłorocznego zjazdu, ma zapewnić Tuskowi bezpieczną przewagę nad obozem Grzegorza Schetyny. Marszałek Sejmu, widząc kryzys na kolei, jej kompletny upadek, chciał wykorzystać sytuację i namawiał premiera do odwołania Grabarczyka. - Wskazywał na korzyści wizerunkowe, jakie odniesie rząd i PO, jeśli nielubiany przez miliony Polaków minister zostanie odwołany. Ale Tusk tej "oferty" nie przyjął i ministra zostawił - twierdzi jeden z działaczy Platformy.
Przewodniczący PO obawia się cały czas tego, że w tak dogodnej sytuacji Schetyna mógłby odbudować swoją dawną pozycję w partii. Przecież odwołanie Grabarczyka byłoby potwierdzeniem jego nieudolności i kompromitacji. Wtedy najpewniej jego "spółdzielnia" zwyczajnie by się rozpierzchła i część działaczy poszukałaby sobie nowego patrona w osobie Schetyny. Dlatego marszałek starał się publicznie raczej nie atakować ministra infrastruktury, a przynajmniej nie robił tego tak ostro jak w trakcie spotkań z partyjnymi kolegami, żeby nie zrażać do siebie zwolenników Grabarczyka. Gdy jednak Tusk zdecydował, że Cezary Grabarczyk zostaje w Radzie Ministrów, Schetyna z trudem krył niezadowolenie z takiego obrotu sprawy. - Będę głosował przeciwko wotum nieufności, bo jestem lojalnym członkiem koalicji - mówił marszałek Sejmu dziennikarzom, dając do zrozumienia, że wcale nie uważa go za dobrego ministra.
Ale potyczkę o Grabarczyka marszałek przegrał, choć szukał wsparcia nawet w PSL. Ludowcy mieli spory dylemat, bo z jednej strony, głosując za odwołaniem ministra infrastruktury, mogliby pokazać niezależność i zyskać uznanie u wielu Polaków za to, że wypchnęli z rządu złego ministra. Z drugiej jednak strony ryzykowali poważny konflikt w koalicji. Dlatego poseł Eugeniusz Kłopotek nie krył, że głosowanie przeciw odwołaniu Grabarczyka było dla niego i jego kolegów najtrudniejszą decyzją w tej kadencji parlamentu. Grzegorz Schetyna próbował podobno nawet kusić PSL możliwością przejęcia resortu infrastruktury, ale tego tematu nie podjął wicepremier Waldemar Pawlak. Prezes PSL obawiał się, że to ministerstwo przypadłoby posłowi Januszowi Piechocińskiemu. Zapewne poseł też by cudów nie dokonał ani w sprawie PKP, ani dróg, ale jako nowy minister miałby społeczny kredyt zaufania. W takiej zaś sytuacji rosłyby jego szanse w walce z Pawlakiem o fotel prezesa PSL podczas najbliższego zjazdu Stronnictwa. Toteż wicepremier zamiast walczyć o nowe ministerstwo dla swojego klubu, zdecydował się na obronę Grabarczyka.
Jeden z warszawskich radnych Platformy, doskonale znający sytuację wewnętrzną w swojej partii, podkreśla, że Tusk nie chciał naruszać wewnętrznej równowagi w PO w roku wyborczym. - Premier dzięki również pomocy Grabarczyka ma kontrolę nad partią, a zwłaszcza nad jej aparatem. Będzie też miał tym samym kontrolę nad tworzeniem list wyborczych do Sejmu i Senatu. Po usunięciu ministra infrastruktury i zniszczeniu jego "spółdzielni" większy wpływ na wybory zdobyłby Schetyna - mówi radny. Zresztą najpewniej naruszenie istniejącej teraz równowagi w PO mogłoby spowodować wybuch nowej wewnętrznej wojny o wpływy w partii. Tym bardziej że dyscyplina w Platformie już zaczyna się sypać, część działaczy w centrali i terenie, przekonanych o pewnym zwycięstwie w jesiennych wyborach nad osłabionym PiS, zaczyna "się rozpychać" i prowadzić własne gry i interesy. A Tusk - jak mówią nam parlamentarzyści tej partii - doskonale zdaje sobie sprawę, jak ciężka i trudna to będzie kampania i PO musi iść do niej maksymalnie zjednoczona i zmobilizowana, a nie rozbita przez podjazdowe wojenki. Dlatego premier zignorował żądania głowy ministra formułowane nawet przez przychylne rządowi media. Tusk wie bowiem, że za jakiś czas te same media znowu będą go bezkrytycznie popierać, a strat, jakie partii przyniosłaby dymisja Grabarczyka, nie udałoby się szybko odrobić.
Mimo wszystko Schetyna z tej sytuacji też osiągnął pewne korzyści. "Spółdzielnia" Grabarczyka raczej nie będzie się już powiększać, a część jej chwiejnych członków może przejść do obozu marszałka. W przyszłości pozycja ministra może jeszcze bardziej słabnąć, gdyż kolej i drogi przyniosą Grabarczykowi niejedną zgryzotę.
To byłaby kompromitacja
Ministra Grabarczyka uratowały także inne czynniki. Dymisjonując go, Donald Tusk przyznałby rację opozycji, która nie szczędzi szefowi resortu infrastruktury od wielu tygodni cierpkich uwag i słów krytyki. Zadziałał tu taki sam mechanizm, jak w przypadku ubiegłorocznego wniosku o odwołanie minister zdrowia Ewy Kopacz: jeśli jakiś minister ma zostać zwolniony, to tylko na skutek decyzji premiera, a na pewno nie z powodu chęci spełnienia życzeń opozycji. W dodatku sprawa ministra infrastruktury miała ogromny ciężar gatunkowy, bo odwołanie go przez premiera lub przyjęcie przez Sejm wotum nieufności dowodziłoby, że polityka PO i jej trzyletnie rządy były kompletną klęską. Wszak budowa dróg, nowoczesna kolej, rozwój infrastruktury to miały być priorytety rządu. Gdyby odwołany został odpowiedzialny za to wszystko minister, Tusk musiałby przyznać, że na tym polu jego ekipa poniosła porażkę, przecież nikt nie dymisjonuje dobrego ministra.
- Wyrzucenie Cezarego Grabarczyka oznaczałoby przyznanie się do tego, że zostały zmarnowane trzy lata - oceniał prof. Paweł Śpiewak, były poseł PO. Choć profesor nie jest już obecny w polityce, to dzięki kontaktom z kolegami-posłami wie doskonale, jakie nastroje panują w Platformie. W tym przypadku raczej ma rację. - Premier musiał bronić Grabarczyka, choć wiedział o jego katastrofalnych błędach. Tłumaczył nam, że inaczej osłabiłby rząd i koalicję - relacjonuje "Naszemu Dziennikowi" jeden ze współpracowników Grzegorza Schetyny. - Donald po prostu się obawiał, że opozycja by nie odpuściła i rozzuchwalona takim sukcesem co i raz składałaby wnioski o odwołanie innych ministrów, a rząd zamiast rządzeniem zajęty byłby parlamentarnymi debatami nad kolejnym wotum nieufności. Realne byłoby też niebezpieczeństwo, że zostalibyśmy zepchnięci do głębokiej defensywy i do czasu wyborów nie odzyskalibyśmy politycznej inicjatywy - dodaje.
Krótka ławka
Ale z relacji różnych polityków PO wynika równocześnie, że Tusk stracił zaufanie do Grabarczyka jako ministra, które i tak było warunkowe. W pierwszych godzinach po wybuchu kolejowego chaosu był nawet gotów przystać na to, aby skierować do prezydenta Bronisława Komorowskiego pismo z wnioskiem o odwołanie szefa resortu infrastruktury, zanim cała sprawa zaczęła jeszcze bardziej ciążyć na ministrze i rządzie. Namawiali go do tego niektórzy doradcy. Szybko jednak ten pomysł został zarzucony właśnie z powodu wspólnych partyjnych interesów Tuska i Grabarczyka. Premierowi tym łatwiej było podjąć decyzję o pozostawieniu w rządzie ministra infrastruktury, że nie miał dobrych kandydatów na jego miejsce. Donald Tusk sparzył już się bardzo poważnie na tym, gdy ministrem sprawiedliwości po Zbigniewie Ćwiąkalskim został Andrzej Czuma, który okazał się jedną z największych porażek personalnych lidera PO. A wydawało się przecież, że Czuma ma papiery na "dobrego ministra", nawet opozycja wyrażała się o nim początkowo dość pozytywnie. Jak się skończyło, wszyscy wiedzą. A partyjna ławka kandydatów na ministra infrastruktury jest w PO jeszcze krótsza niż w przypadku Ministerstwa Sprawiedliwości. Żadnego niepartyjnego eksperta Tusk nie zaakceptuje. Taki minister byłby nieobliczalny, gdyż nie podlegałby partyjnej dyscyplinie. Na taki eksperyment Platformy po prostu nie stać w gorącym roku wyborczym.
Na koniec ciekawostka. Jeden z posłów zdradził nam, że koledzy z klubu rozpowiadają, jakoby "Nasz Dziennik" należał do mediów sprzyjających marszałkowi Grzegorzowi Schetynie. Bo pisanie o konfliktach i sytuacji wewnętrznej w PO ma osłabiać premiera, a wzmacniać pozycję marszałka w partii. Czyli znowu wszystkiemu winni muszą być dziennikarze...
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-01-11
Autor: jc