Dziennikarze w korkociągu Koronczika
Treść
Od ponad roku Rosjanie prowadzą regularną wojnę informacyjną, zakładającą dezorientację polskich dziennikarzy dociekających przyczyn i okoliczności katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Specjalistą od fałszywych tropów jest uaktywniający się w obecności mediów Aleksandr Koronczik. Na Siewiernym zasypuje swoich rozmówców informacjami, w które zręcznie wplata elementy zdezawuowanej hipotezy naciskowej, zakładając, że nikt nie powie: sprawdzam.
Wojna informacyjna o prawdę na temat katastrofy smoleńskiej zaczęła się 10 kwietnia ubiegłego roku na zgliszczach wraku tupolewa. Nasiliła się po publikacji raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Próby zwodzenia poszukujących informacji dziennikarzy podejmują się rzekomi świadkowie i eksperci - w rzeczywistości podstawieni manipulatorzy. Ich hipotezy prowadzą na manowce, wyraźnie odwracają uwagę od rzeczywistych wątpliwości dotyczących działań rosyjskich organów.
Jedną z takich osób jest Aleksandr Koronczik. Reporterzy "Naszego Dziennika" spotykają go w miejscu katastrofy 8 kwietnia, w czasie gdy trwają przygotowania do uroczystości rocznicowych. Rozmawia z grupą reporterów kilku polskich mediów. Dzieli się oczekiwaniem, że może ktoś go zaprosi na oficjalne obchody. Ma do tego jeden tytuł: podobno odnalazł gdzieś w okolicach miejsca katastrofy gobelin z godłem Rzeczypospolitej Polskiej, który znajdował się w saloniku prezydenckim rozbitego samolotu. Herb, który przekazał Bronisławowi Komorowskiemu, znajduje się dziś w Sejmie.
Koronczik przedstawia się jako były pilot wojskowy, obecnie w rezerwie. Miał latać na myśliwcach Su-17 i MiG-23, przez jakiś czas służąc w bazie w Smoleńsku. Prezentuje się jako wielki przyjaciel Polski, odwołuje się nawet do swoich polskich korzeni. - Moje korzenie to zachodnia Białoruś. W mojej rodzinie po linii dziadka było trzech braci. Jak do nas bolszewicy przyszli w 1939 roku, to dwóch braci mojego dziadka rozstrzelali za to, że byli Polakami. Jednego na kolei transsyberyjskiej - ja ją nazywam chińską. A drugiego w Kazachstanie - opowiada. Jednak sam czuje się z całą pewnością Rosjaninem, działał nawet w rządzącej partii Władimira Putina Jedna Rosja, której znaczek ma ciągle wpięty w klapę marynarki.
Koronczik nie chce mówić o okolicznościach ani o czasie odnalezienia pamiątki z tupolewa. Zasłania się obawami o odpowiedzialność za "utrudnianie śledztwa". Jego opowieść jest nieco oniryczna. - Nie będę wgłębiał się w szczegóły, jak, gdzie, o której, dlaczego, ale jak to zobaczyłem, byłem dosłownie porażony. Deszcz rozmył ten kawałek ziemi, tak że były widoczne korona i dziób. I to złoto tak świeciło na słońcu w tych dwóch miejscach i więcej nigdzie. To było coś nierealnego - opowiada. W jego głosie wyczuwa się dumę i przeświadczenie o misji do wykonania. Często odwołuje się do kategorii religijnych, twierdzi, że czyni różne rzeczy pod wyraźnym natchnieniem. W superlatywach opowiada o bohaterstwie polskich pilotów. Mówi tak, jakby chciał idealnie wpisać się w to, co zapewne zdefiniował jako oczekiwania "Naszego Dziennika".
Co ciekawe, w wywiadach udzielanych jeszcze kilka miesięcy wcześniej Koronczik był bardzo krytyczny wobec MAK, krytykował zabezpieczenie smoleńskiego lotniska. Teraz ma już inne zdanie. Chwali organizację gen. Tatiany Anodiny za rzekome przestrzeganie międzynarodowych standardów. Z jednej strony były lotnik dystansuje się nieco od raportu, ale zaraz potem zachwyca się wyjątkowo wysokim poziomem jego specjalistów. - Komitet wniknął w stan każdego członka załogi. To znaczy przeniknął, jak dany członek załogi się zachowywał. Czy adekwatnie, czy nieadekwatnie, czy jego działania były prawidłowe, czy nieprawidłowe - opowiada. Potem snuje własną teorię na temat przyczyn katastrofy, zastrzegając jednak: "W demokratycznej Rosji, jak w niewielu krajach, mamy taką wolność i swobody demokratyczne, że możliwe jest prowadzenie niezależnego, samodzielnego śledztwa". Nasz rozmówca twierdzi, że takie przeprowadził. I to nie sam, cały czas używa liczby mnogiej. Zapytany o swoich współpracowników, uchyla się od wyjaśnień. - My to my, przeanalizowaliśmy i tyle. Niezależni eksperci - o, dobra nazwa. Niezależnie działający od MAK, bo pod niczyim dowództwem tego nie robiliśmy - odpowiada enigmatycznie.
Hipoteza Koronczika na temat przyczyn katastrofy jest dość zagmatwana. Słyszymy o wyważeniu samolotu, automacie ciągu, mechanizmach wyrównywania położenia. Koronczik twierdzi, że załoga nie chciała wcale lądować, jedynie zejść bardzo nisko, żeby "pokazać wyższemu wojskowemu i politycznemu dowództwu realną pogodę". Opowiada nam ze znawstwem, jak przebiegały ostatnie chwile lotu, o technice pilotażu i wielu kwestiach technicznych.
Po powrocie do Polski dziennikarze "Naszego Dziennika" pokazali zapis rozmowy prawdziwemu pilotowi. Kapitan Michał Wiland, mający ogromne doświadczenie w lotach (7 tys. godzin w powietrzu na tupolewach), dostrzega szereg poważnych luk w wywodach naszego rozmówcy. Od razu wyklucza hipotezę tzw. płaskiego korkociągu, która jest kluczową osią teorii Koronczika i jego tajemniczych współpracowników. Takie zjawisko występuje wyłącznie w lotach akrobacyjnych, a na tupolewie w ogóle nie jest możliwe. To samo dotyczy większości tez o charakterze lotniczym wysuwanych przez naszego rozmówcę.
Kurs na manowce
Mówiąc o braku zgody na lądowanie, Koronczik się myli. - Gdy wchodzi się w przestrzeń powietrzną innego kraju, to w zgłoszeniu mowa jest o tym, czy samolot leci na konkretne lotnisko, oczywiście w celu wylądowania tam, czy przelatuje tylko przez terytorium tego państwa; nie prosi się nigdy o lądowanie, chyba że awaryjne, ustala się natomiast warunki lądowania - wyjaśnia kapitan Wiland. Fałszywa jest także teza o zmniejszeniu obrotów silnika przez automat ciągu do minimum, a tym bardziej do nieistniejącego "biegu jałowego", o locie ślizgowym oraz o złym wyważeniu.
W zdumienie wprawia pilotów, z którymi rozmawiamy, opowieść ich rzekomego rosyjskiego kolegi na temat jego rozumienia pytania kierownika lotów ppłk. Pawła Plusnina "A na wojskowym lądowaliście?". Koronczik komentuje to tak: Cywile tego nie zrozumieją. A dla mnie, jako dla pilota, to normalne, zrozumiałe. Jak kierownik lotu prowadzi z tobą rozmowę jako dialog służbowy, zgodny z instrukcją, to on musi się dowiedzieć, jak ty się zachowasz, a ja muszę się dowiedzieć, co mi potrzebne. I ten zapytał, czy on już lądował na lotnisku wojskowym, a pilot mu spokojnie odpowiedział (proszę zobaczyć po decybelach). Kierownik lotu rozpoczął takie moralno-psychiczne przygotowanie załogi, a pilot odpowiada najspokojniej w świecie: "Lądowałem". Normalne pytanie - normalna odpowiedź. Okoliczności, sytuacja nie wskazywały na nic złego. Sytuacja na pokładzie i na ziemi była idealna. Te rozmowy przez telefony, wszystkie rozmowy dalekiej łączności, to wszystko było w porządku, wszystko pracowało jak należy.
Tymczasem żadne procedury nie przewidują tego rodzaju prewencyjnej psychoterapii ani żaden z lotników, których o to pytaliśmy (a są wśród nich posiadający doświadczenie w lataniu również na Wschodzie) nie potwierdza istnienia podobnej praktyki. - Ten pan ma mgliste pojęcie o lataniu - mówi kapitan Wiland. Zwróćmy natomiast uwagę, że Koronczik powołuje się na siłę głosu (i to mierzoną w decybelach) z nagrań rozmów w kokpicie i na wieży, które nie są dostępne opinii publicznej w wersji akustycznej, a jedynie w formie transkrypcji sporządzonej przez MAK.
Wizja pomnika
Były pilot prezentuje się nam jednak nie tylko jako ekspert od samolotów. Ma także własny pomysł na upamiętnienie katastrofy w miejscu tragedii. Przedstawia nam swoją autorską propozycję urządzenia tego miejsca. Podobno cała koncepcja powstała natychmiast po zdarzeniu i już 11 kwietnia był gotowy projekt wraz z trójwymiarową komputerową prezentacją. Projekt składa się z pochylonego w dół i w lewo (tak jak samolot) krzyża i poziomej polskiej flagi.
Wokół krzyża i flagi są pomosty zawieszone na 70 palach. Ta liczba odwołuje się do 70. rocznicy Katynia. Platformy pozwalające poruszać się po miejscu upamiętnienia, jednocześnie nie depcząc ziemi, to rozwiązanie przyjęte także w rosyjskiej części cmentarza katyńskiego. - Ja uważam, że nie należy tej ziemi tutaj zamykać, przykrywać ani betonem, ani asfaltem, ani ziemią zasypywać tego miejsca. Kiedy stajemy nad grobem bliskiej osoby, to jakby patrzymy im w twarz, przecież nie odwracamy się plecami. A jeśli my postawimy pomnik nie na miejscu upadku, ale gdzieś z boku, gdzie teraz mają być uroczystości, tam gdzie stoi dach, to będziemy do tego miejsca tyłem. A tam na pewno kropelka potu została, kropelka krwi, dusza... - wyjaśnia.
Cała koncepcja jest osobliwie uzasadniona. - Krzyż jest pochylony jak przy geście odpuszczenia grzechów. Tak jakby mówił: "Dzieci moje, śpijcie spokojnie, odpoczywajcie w pokoju, ja odpuszczam wam grzechy" - objaśnia projekt były lotnik. Oś pomnika ma być skierowana w stronę Polski, a dokładnie Warszawy, tam gdzie delegacja miała wrócić. Krzyż - przechylony w lewo, tak jak pochylił się ten samolot. - Trzeba go wykonać z granitu, czyli najmocniejszego kamienia, nie jakiejś blachy, bo Polakom potrzebna jest mocna wiara w Boga, a nie jakiś metal samolotu, jakieś szczątki. Następnie wchodzi się po trzech stopniach, jak do ołtarza, na pamiątkę Trójcy Świętej. W środku jest biało-czerwona flaga, położona tak, jak przykrywa się trumny zasłużonych w Polsce. Ta flaga powinna być ze szkła, z kruchego materiału, żeby pokazać, że życie jest kruche - tłumaczy dalej Koronczik.
Obok krzyża mają być dwie tablice. Na jednej lista ofiar, a na drugiej... słowa wpisane przez prezydenta Rosji do księgi kondolencyjnej w polskiej ambasadzie w Moskwie. To dość osobliwy pomysł, bo Dmitrij Miedwiediew napisał dość standardową formułkę: "Straszna tragedia - śmierć w katastrofie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki Marii, przywódców polskiego państwa, deputowanych, działaczy religijnych i społecznych - to strata dla narodu polskiego - strata niepowetowana. Pogrążamy się w smutku razem z wami. Dzielimy ból utraty".
Ostatni element koncepcji Koronczika to 96 dębów. - Dąb to mocne drzewo. Ma rosnąć na wieki. A jest u nas taka tradycja, że dąb wyrasta (sam albo posadzony) tylko tam, gdzie jest ktoś pochowany - mówi autor projektu.
Inkorporacja
Chociaż nie udało nam się potwierdzić obecności takiego motywu w rosyjskiej etnografii, to pomysły Koronczika w tej dziedzinie są zupełnie normalne w porównaniu z jego poglądami na temat stosunków między naszymi narodami. W długie wywody na temat tragedii 10 kwietnia wplata bardzo dziwne sformułowania. - Dlaczego nie możemy być znowu jednym państwem? Może politycy byli źli, ale między nami były takie dobre kontakty, słuchaliśmy Edyty Geppert, oglądaliśmy "Czterech pancernych i psa", stosunki były wspaniałe - zachwyca się okresem komunistycznym, podczas którego sam spędził pięć lat w bazie lotniczej wojsk sowieckich na terenie Czech. Według niego, obecne władze Rosji to rozumieją i są gotowe dostarczyć Polsce "tanią energię".
Kilku innym mediom Koronczik przedstawił się jako major rezerwy i pracownik lotniska Siewiernyj. Dopytywany przez "Nasz Dziennik", nie chciał podać swojego stopnia, powiedział natomiast, że tylko przez krótki czas służył w Smoleńsku. Teraz prowadzi niewielką sieć sklepów z telefonami komórkowymi, nazwaną szumnie Centrum Ochrony Pracy. Kim jest naprawdę? Dlaczego wrócił do Smoleńska, skoro służbę, jak sam mówi, zakończył gdzie indziej? Na wiele pytań odpowiada tylko tajemniczym uśmiechem...
W dziennikarskiej pracy spotykamy więcej podobnych postaci. Polskiej opinii publicznej doskonale znany jest Siergiej Amielin, inżynier, wykładowca energetyki i elektroniki w Smoleńskim Oddziale Moskiewskiego Instytutu Energetyki. Jest on autorem rozbudowanej analizy lądowania Tu-154M, która zasadniczo pokrywa się z tezami raportu MAK. Dodaje do niej natomiast nigdzie niepotwierdzone informacje o wyciekach z lecącego samolotu. Amielin wydał nawet książkę na ten temat, dostępną także w języku polskim. Pisze w niej o dezorientacji i panice wśród załogi samolotu. Tak jak Koronczik często zmienia zdanie, kluczy. Co więcej, obaj panowie znają się wzajemnie od czasu swoich prób rekonstrukcji ostatnich chwil lotu tupolewa.
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik 2011-04-21
Autor: jc