Jakie błędy popełnił sztab Kaczyńskiego
Treść
Pierwsze, najpierw sondażowe, a potem cząstkowe wyniki wyborów prezydenckich pokazały, że obaj kandydaci cieszyli się podobną popularnością wśród wyborców. Jarosław Kaczyński przeprowadził dobrą kampanię wyborczą, ale na pewno mogła być ona jeszcze skuteczniejsza, a wtedy prezes PiS odniósłby zdecydowane zwycięstwo. Jego sztabowcy muszą się zastanowić, czy zmiana wizerunku Kaczyńskiego nie poszła za daleko i nie stał się on dla części potencjalnych wyborców niewiarygodny - to by pozwoliło na uniknięcie podobnych błędów w przyszłości.
Jarosław Kaczyński wykonał, trzeba przyznać, ogromną pracę. Przez większą część kampanii wyborczej to on miał inicjatywę, to jego sztab narzucał ton tej kampanii. Prezes PiS był bardziej autentyczny, przekonujący, udowadniał, że ma większe kompetencje do kierowania państwem niż Bronisław Komorowski. Ale nie uniknięto też poważnych błędów, które wpłynęły na kształty kampanii. Z drugiej strony Kaczyński musiał się zmagać z negatywnym, a nawet wrogim nastawieniem mediów i elit, które umiejętnie podsycały niechęć części elektoratu do kandydata PiS.
Błąd wizerunkowy
Jarosław Kaczyński miał duże szanse na wygraną i zrobił sporo w kierunku zastąpienia brata w Pałacu Prezydenckim. Przede wszystkim pokazał swój diametralnie odmienny wizerunek. Platforma Obywatelska i przychylne jej media z niedowierzaniem patrzyły na "nowego Kaczyńskiego", polityka niekonfliktowego, a koncyliacyjnego, nawołującego do pojednania z Rosją, zgody narodowej, współpracy ponad partyjnymi podziałami w imię dobra kraju, czego odzwierciedleniem było też jego hasło wyborcze "Polska jest najważniejsza". Kaczyński mówił, zachowywał się tak, że wytrącał z rąk swoim politycznym przeciwnikom broń, która miała być użyta przeciwko niemu. Media nie mogły już epatować ludzi oskarżeniami wobec prezesa PiS o autorytaryzm, chęć ograniczania wolności i demokracji, walkę z "niewidzialnymi układami", z rządem, który chce reformować kraj. Ale przede wszystkim unikał on ostrej, bezpośredniej walki na słowa z Platformą i samym Komorowskim, dzięki czemu odbierał przeciwnikom argument, że dąży do odnowienia wojny polsko-polskiej. Dlatego rychło pojawiły się oskarżenia, że Kaczyński jest "kameleonem", że zmienił twarz tylko na użytek kampanii i że jak wygra wybory, to będziemy mieli znowu prezydenta skonfliktowanego z rządem, przeszkadzającego w reformach.
Ale pozytywny wizerunek Kaczyńskiego został przesłodzony przez sztab kierowany przez Joannę Kluzik-Rostkowską. Prezes PiS stracił wiele ze swojej ideowości i atrakcyjności dla wyborców z powodu choćby umizgów do lewicy. Najpierw było słynne wyrzeczenie się w Szczecinie słowa "postkomuna" i pokazywanie PiS jako partii "po trosze lewicowej", potem przyszło chwalenie epoki Gierka. Kaczyński chciał w ten sposób pozyskać elektorat lewicowy, co było zadaniem karkołomnym, bo wiadomo, jak w SLD czy innych podobnych środowiskach są postrzegani PiS i jego prezes. Lewica Kaczyńskiego nie chciała (poparło go tylko około 30 proc. wyborców, którzy w pierwszej turze zagłosowali na Napieralskiego i w drugiej też poszli na wybory), ale zabiegi o tych głosujących prawdopodobnie spowodowały, że i część potencjalnych wyborców kandydata opozycji, ale o prawicowych poglądach, zmieniła zdanie i nie poszła wczoraj do urn, nie godząc się na ukłony w stronę "lewej nogi".
Prezes PiS, niestety, niewiele zrobił, aby przekonać do głosowania na siebie tych wyborców, którzy byli niezdecydowani lub nie wzięli udziału w I turze. Przecież w wyborach nie głosowało kilkanaście milionów Polaków. Nie usłyszeli jednak od niego argumentów przekonujących, aby go poprzeć, nie przedstawił im takiej oferty, nie udowodnił, że może właśnie ich reprezentować jako prezydent.
Ale prezes PiS i jego sztabowcy uwierzyli, czy też dali sobie wmówić, że kluczem do zwycięstwa jest pozyskanie elektoratu Grzegorza Napieralskiego, a nie mobilizowanie wyborców niezainteresowanych głosowaniem, z których wielu wyznaje na co dzień prawicowe wartości. Przez to Jarosław Kaczyński stał się mniej wiarygodny, jeszcze bardziej zaczęły zacierać się różnice między nim a Komorowskim i to było także uwypuklane przez przeciwników. A zwykły człowiek czujący sympatię do lidera PiS jako patrioty czy też polityka walczącego z elitami był zdezorientowany. Nie każdy przecież musiał rozumieć niuanse politycznej gry Kaczyńskiego. A jeśli je rozumiał, mógł być jeszcze bardziej zdegustowany przesunięciem akcentów.
Niejasne przesłanie
Jarosław Kaczyński był przez większość kampanii w ofensywie, ale nie potrafił narzucić przeciwnikowi, jak to nazywają eksperci, "swojej narracji". Tylko częściowo udało się przypomnieć ideę "Polski solidarnej", rzucając hasło "zrównoważonego rozwoju Polski", aby zlikwidować podział na Polskę A i B. Nie udało się za to PiS skierować na pożądane przez siebie tory choćby debaty o prywatyzacji ochrony zdrowia, bo PO sprytnie uniknęła pułapki zastawionej przez Kaczyńskiego i ta sprawa miała mniejsze znaczenie dla elektoratu, niż można się było spodziewać. Za mało, co podkreśla wielu ekspertów, zasadniczo akcentowano różnice między Kaczyńskim a Komorowskim, część ludzi więc zastanawiała się, czy warto głosować, skoro kandydaci są do siebie tak podobni. Kaczyński nie wykorzystał też swojego mocnego w przeszłości atutu: przywiązania do wartości patriotycznych. Za rzadko również odwoływał się do spuścizny swojego zmarłego brata, co zapewne wynikało z obawy o to, że zostanie oskarżony przez przeciwników o wykorzystywanie tragedii smoleńskiej w kampanii. Ale to odwoływanie się byłoby jak najbardziej naturalne i Jarosław Kaczyński mógłby łatwo zbijać argumenty przeciwników. Zresztą gdyby nie Smoleńsk, PiS nie osiągnęłoby takiej pozycji. Polakom na pewno nie przeszkadzałoby odwoływanie się Jarosława Kaczyńskiego do pamięci brata.
Przekonanie o tym, że kampania musi być łagodna, bo tego podobno domagają się Polacy, spowodowało też, że sam kandydat i jego współpracownicy nie wypominali Komorowskiemu wielu niewyjaśnionych spraw, jakie się za nim ciągną, i to od początku lat 90. Materiału na ten temat jest sporo, jak choćby inwigilacja prawicy, w tym byłego wiceministra obrony Radosława Sikorskiego przez WSI na początku lat 90., czy kwestia prowokacji wokół aneksu do raportu o likwidacji WSI lub też bezpodstawne oskarżenia o korupcję wobec Romualda Szeremietiewa z czasów, gdy był on wiceministrem obrony, a jego szefem był nie kto inny jak Komorowski. A może sztab kandydata PiS nie wiedział, jak te argumenty wykorzystać? Jakiekolwiek były powody, Kaczyński stracił szansę na pokazanie, jak bardzo różni się od swojego konkurenta poglądami i działaniami w przeszłości, głoszonymi ideami, podejściem do obowiązków państwowych i dlaczego Polacy powinni bardziej ufać jemu, a nie Komorowskiemu.
Dziwne było też to, że nie sięgano częściej po argument budowania przez Platformę Obywatelską monopolu władzy. Zdobycie przez Bronisława Komorowskiego fotela prezydenta powoduje, że PO może robić, co chce, nie bojąc się weta prezydenta, może dalej zawłaszczać państwo, opanowywać kolejne państwowe instytucje. Jest też poważne ryzyko, że urząd prezydenta straci swoją autonomię wobec rządu i parlamentu. Donald Tusk będzie miał bowiem na tym stanowisku osobę niesamodzielną, prezydenta, który będzie notariuszem rządu, podpisującym wszystko, co mu premier Tusk każe. Polacy tymczasem instynktownie traktują ten urząd jako oznakę majestatu Rzeczypospolitej. I jeśli ktoś próbowałby ją z niego odzierać, to ryzykuje gniew wyborców. Przeciętny Polak takiego zagrożenia może teraz nie widzieć, tym bardziej powinien go na to uczulać Jarosław Kaczyński.
Siła złego na jednego
Niewątpliwie prezes PiS miałby łatwiejszą kampanię, gdyby sympatia mediów była sprawiedliwiej podzielona między obu kandydatów. Trzeba zauważyć, że dziennikarze niechętni Kaczyńskiemu, a tych była zdecydowana większość, powątpiewali w szczerość przemiany prezesa PiS, czekali, kiedy wróci dawny Kaczyński, kiedy mu puszczą nerwy, kiedy znowu będzie szarżował na politycznych przeciwników, a media przedstawią to jako brutalne, bezpodstawne ataki, jako przykład nienawiści prezesa. Były premier wiedział, że ma wąski margines błędu, że nie może sobie pozwolić na tyle, co jego największy konkurent. Bo czy TVN, Polsat, "Gazeta Wyborcza", "Polityka" lub "Wprost" obeszłyby się tak łagodnie z członkami komitetu honorowego Kaczyńskiego, jak stało się to w przypadku chamskich ataków na prezesa PiS ze strony Andrzeja Wajdy czy Władysława Bartoszewskiego? Czy Kaczyńskiemu wybaczano by takie lapsusy i wpadki, jakie wybaczano Komorowskiemu? Nie, byłyby doskonałym pretekstem do pokazywania, jak prymitywnego czy wręcz głupiego prezydenta mogą sobie wybrać Polacy. Przypominano oczywiście także to, że prezes PiS jest źle oceniany na Zachodzie, że chce kontynuować politykę brata, który nas "kompromitował", który kłócił się z sąsiadami. Teraz zaś, tłumaczono Polakom, nasza sytuacja międzynarodowa jest dobra i nie możemy jej zepsuć w wyniku wyborów prezydenckich.
Ilustracją takiego "antykaczystowskiego" schematu niech będzie kazus Jacka Kurskiego. Eurodeputowany PiS był w tej kampanii nieobecny, bo wiedział, że gdyby tylko się w nią zaangażował, zaraz ruszyłby atak na Kaczyńskiego, że chce znowu zagrać "dziadkiem z Wehrmachtu". Ale co jakiś czas dziennikarze odpalali sensację, że Kurski wraca. Jednocześnie nie przeszkadzało mediom to, że im bliżej było końca kampanii, tym więcej wręcz chamskich i perfidnych ataków na Kaczyńskiego przypuszczał poseł PO Janusz Palikot. W ogniu tak skomasowanej propagandy trudno było mówić o równych szansach na zwycięstwo. I na niewiele się zdały całkiem udane dla Kaczyńskiego debaty z Komorowskim, zwłaszcza ta druga: nie dało się zmienić wykrzywionego obrazu kandydata PiS w mediach.
Przeciwko Kaczyńskiemu zaangażowany był też cały aparat państwowy, co było widoczne zwłaszcza po pierwszej turze. Premier Donald Tusk, ministrowie bez żadnych oporów zaangażowali się w popieranie Komorowskiego, wszem i wobec udowadniali, że Kaczyński nie ma prawa zostać prezydentem, że za jego rządów nic dobrego się nie działo, a teraz jako prezydent będzie przeszkadzał rządowi w pracy. Wyciągano nawet tak kuriozalne zarzuty, jak współpraca PiS na forum unijnym z brytyjską partią konserwatywną. Ale jakoś nikt nie naciskał na premiera, aby się wytłumaczył z zaangażowania ministrów w kampanię Komorowskiego - liczyło się tylko to, aby trochę popularności premiera spłynęło także na kandydata na prezydenta, aby pokazać ludziom, że ci panowie będą dobrze współpracować dla dobra kraju, że Kaczyński nie jest im do niczego potrzebny. Ciekawe, że i Państwowa Komisja Wyborcza nie reagowała i nie pytała np., czy w ten sposób rząd, czyli budżet państwa, nie płaci częściowo za kampanię wyborczą Komorowskiego. Prawo czegoś takiego zdecydowanie zabrania.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2010-07-05
Autor: jc