Jeśli jest forma, wszystko można!
Treść
Rozmowa z Adamem Małyszem, najbardziej utytułowanym skoczkiem narciarskim świata dwóch ostatnich dekad
Sportowcom nie powinno się zaglądać w metryki, ale nie da się ukryć, że w światowej czołówce na palcach jednej ręki można policzyć skoczków 30-letnich i starszych. Czuje się Pan "weteranem"?
- Tylko, jeśli ktoś mi wiek wypomina (śmiech). Ale tak na poważnie - nie. Fizycznie czuję się mocny, cały czas mam w sobie głód skakania, kocham sport, czerpię z niego radość. Jestem dumny, że mogę reprezentować Polskę, sprawiać radość kibicom. To bezcenne. Kolejny sezon rozpoczyna się za kilka dni, a ja odczuwam taki sam dreszczyk emocji i stres jak kilkanaście lat temu.
Debiutował Pan w Pucharze Świata w sezonie 1994/1995, teraz potyka się Pan coraz częściej z rywalami urodzonymi później. To nasuwa jakąś refleksję?
- Na pewno, ale też Japończycy udowodnili, że nawet zbliżając się do czterdziestki, można myśleć o sukcesach. Takanobu Okabe wygrał w marcu w Kuopio konkurs Pucharu Świata, mając prawie 39 lat na karku. Ja 3 grudnia skończę 32. Mam świadomość, że wiek wymusza ode mnie inną niż do tej pory, dużo większą pracę i koncentrację. Mam bardziej wyeksploatowany organizm od młodszych kolegów, czuję w kościach lata startów i wielkich obciążeń. Skoki to piękny, ale trudny sport pozostawiający w człowieku konkretny ślad. Pamiętam, jak w 2001 roku pobiłem rekord skoczni w Willingen (a właściwie skoczyłem za daleko) przez dwa dni nie mogłem chodzić, tak bardzo bolał mnie brzuch od ponaciąganych mięśni. Teraz każde podobne przeciążenie odczuwam silniej, dlatego muszę pracować ciężej niż przed 10 laty.
W lutym czeka Pana być może najważniejszy start w karierze, ostatnia szansa na wymarzone olimpijskie złoto. To cel, pod kątem którego przygotowywał się Pan do sezonu?
- Czas upływa, do Soczi chyba już nie pojadę, więc faktycznie w Vancouver będę miał ostatnią szansę. Powiem otwarcie: chcę być na czas igrzysk w formie i powalczyć o medal. Jaki? Mam w kolekcji srebro i brąz, więc siłą rzeczy marzę o tym złocie. Byłoby wspaniałym zwieńczeniem mojej kariery. Niczego jednak nie obiecuję, bo w sporcie to niemożliwe. W Salt Lake City znajdowałem się w rewelacyjnej dyspozycji, czułem moc, a jednak plany pokrzyżował mi Simon Ammann, który na olimpiadę przyjechał po miesięcznej przerwie spowodowanej kontuzją. Żeby spełnić swe marzenia, trzeba być nie tylko w formie, ale też mieć szczęście, dobry dzień. Składowych sukcesu jest mnóstwo.
Dziś, na kilka dni przed inauguracją zmagań znów czuje Pan tę moc?
- Jestem optymistą. Okres przygotowawczy przepracowałem dobrze, owocnie, choć po drodze nie brakowało problemów. Naderwałem przyczep mięśnia prostego brzucha, lekarze mnie trochę nastraszyli mówiąc, że piłkarze leczą takie urazy nawet pół roku, wcześniej podejrzewali przepuklinę. Szczęśliwie skończyło się na miesięcznej przerwie, w czasie której nie mogłem wykonywać żadnych ćwiczeń. Musiałem odpuścić, bo ten mięsień czułem, nawet leżąc w łóżku. Przerwa nie oznaczała jednak nicnierobienia. Myślałem o skokach, przygotowywałem się mentalnie. Po miesiącu lekarze stwierdzili, że mięśnie są zrośnięte, i choć czasami się jeszcze odzywały, mogłem wrócić do ciężkiej pracy. Hannu Lepistoe rozpisał nowy plan treningowy (który wykonałem w stu procentach), ale też przyznał, że w pierwszych konkursach mogę jeszcze nie być w optymalnej formie.
Pod wodzą Lepistoe odnosił Pan wcześniej wielkie sukcesy, ale też przeżywał rozczarowania. Teraz znów trenuje Pan pod jego okiem, i to indywidualnie. Ufa mu Pan bezgranicznie, wierząc, że ta współpraca zaowocuje w Vancouver?
- Hannu to znakomity i uniwersalny trener. Ma swoje lata, ale też doskonale potrafi się zaadoptować do nowych czasów i wyzwań. Gdy rozpoczynał trenerską karierę, skoki wyglądały zupełnie inaczej niż dziś, przede wszystkim dominował w nich styl klasyczny. Potem przyszły zmiany, on się do nich dopasował. Sam zresztą przekonuje, że trening skoczka jest bardzo prosty i - różnymi metodami - zmierza do jednego celu: wzmocnienia nóg, wypracowania szeroko pojętej mocy i technicznej doskonałości. Hannu nie boi się nowinek, wręcz przeciwnie, czerpie z nich całymi garściami. Niedawno zobaczył, że Japończycy wykorzystują supernowoczesne aparaty fotograficzne, bardzo fajnie nagrywające skoki w płynnej sekwencji 1000 klatek na sekundę w jakości HD. Stwierdził, że to fantastyczny wynalazek pokazujący dokładnie każdy punkcik, najdrobniejszy błąd popełniony na progu. Za zgodą PZN zakupiliśmy go. Latem trenowałem symulacje skoków w specjalnym, szytym na miarę ubranku z pięciokilogramowym obciążeniem. Gdy go zdejmowałem czułem się taki leciutki (śmiech). Poza tym Hannu wprowadził bezprzewodowe monitory, dzięki którym mogłem od razu oglądać swoje skoki.
Ufam mu. Specjalistyczne badania, które wykonaliśmy w Finlandii, pokazały, że jestem dobrze przygotowany. Mocny.
A Pana wewnętrzne przekonanie potwierdza te wyniki?
- Jestem zadowolony z techniki skoku, poprawiłem ją. Od jakiegoś czasu miałem mały problem z wyeliminowaniem pewnych złych nawyków w stresie startowym. Podczas treningów wszystko wyglądało idealnie, na zawodach te małe, ale ważne błędy czasami wracały. Teraz zacząłem to kontrolować, wiem, że potrafię skoczyć równie dobrze na treningu i w konkursie. Acz oczywiście poczekajmy do początku sezonu, na razie nie mam porównania z rywalami.
W Vancouver stres będzie wielki, pragnienie złota pewnie też. Ma Pan swój sposób na poradzenie sobie z presją?
- Jeśli zawodnik jest bez formy, wszystko może mu przeszkodzić, nie tylko głowa, złe myśli. Ale gdy formę czuje, nawet wielkie nerwy nie są w stanie go powstrzymać.
Pan do wielkiej formy wrócił pod koniec ubiegłego sezonu w Planicy, trzy razy zajmując drugie miejsca na tamtejszym mamucie. To były ważne, kluczowe zawody nawet w kontekście igrzysk?
- Tak, to był jakiś przełom. Znów uwierzyłem w swoje możliwości, że jestem w stanie odnosić sukcesy. Zazwyczaj mam dobre końcówki sezonów, gdy konkurenci słabną, nie mają już sił, ja się rozkręcam. W Planicy bywało ostatnio pięknie, oby podobnie było w Vancouver. W USA, Kanadzie dotychczas bardzo dobrze mi się skakało, lubię tamtejszy klimat, a dzięki obecności licznej Polonii czuję się niemal jak w domu. Odpowiada mi również specyfika tamtejszych skoczni, zatem powtórzę raz jeszcze: jestem optymistą.
Tym większym, że i lato było w Pana wykonaniu bardzo udane?
- Dawniej panowało przekonanie, że skakanie na igielicie nie ma większego przełożenia na śnieg, teraz to się zmienia. Zawodnicy, którzy dominują latem, dominują i zimą. W Letnim Grand Prix uplasowałem się na trzeciej pozycji, regularnie zajmowałem miejsca w czołówce. To wszystko mnie podbudowało. Sezon rozpoczynam z trzynastej pozycji, chciałbym jak najszybciej się wywindować. To plan na pierwsze konkursy.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-11-25
Autor: wa
Tagi: adam malysz