Kocham biegać, a na narzekanie nie mam czasu
Treść
Rozmowa z Justyną Kowalczyk, trzecią zawodniczką Pucharu Świata w biegach narciarskich Jak się Pani czuje na podium Pucharu Świata? - Walczyłam o nie z całych sił przez kilka miesięcy, od chwili, gdy tylko okazało się, że jest w zasięgu ręki. Czuję się więc doskonale, bo jest jakimś spełnieniem marzeń. Kiedy Pani uwierzyła, że to marzenie może stać się rzeczywistością? - W Canmore. Kanada w ogóle okazała się dla mnie bardzo szczęśliwa, byłam tam pierwsza i dwukrotnie trzecia, dzięki czemu do podium mocno się zbliżyłam. Wtedy uwierzyłam, iż może być dobrze, tym bardziej że i kolejne starty, w Otepaeae oraz Libercu, były w moim wykonaniu bardzo udane. Potem przyszedł co prawda mały kryzys, zrobiło się nerwowo, na szczęście pozbierałam się w najważniejszym momencie sezonu. Przez prawie cały sezon, z nielicznymi wyjątkami, biegała Pani niezwykle równo, dobrze, pewnie. Co było kluczem do takiej, a nie innej dyspozycji? - W mojej dyscyplinie kluczem jest kilka dobrze przepracowanych lat. Formy nie da się uzyskać nagle, z niczego, trzeba na nią długo harować w pocie czoła. Ale jest prawdą, iż przed sezonem mogłam wreszcie trenować tak, jak zawsze chciałam. Nie chorowałam, miałam spokój, realizowałam wszystkie plany, a jak już jakieś trzeba było korygować, bez żadnych problemów wspólnie z trenerem to robiłam. Wszystko dzięki temu, iż byłam sama w grupie, nie musiałam niczego od nikogo uzależniać. Poza tym trzeba pamiętać, że razem pracujemy już od paru ładnych lat, przez ten czas systematycznie poprawiamy moje błędy, jest ich już coraz mniej. Stąd wyniki. Sukcesy są zatem naturalną koleją rzeczy, konsekwencją świetnie wykonanej pracy, oczywiście połączonej z talentem... - W biegach, na najwyższym poziomie, talent nie odgrywa już tak ogromnej roli. Czołowa dwudziestka, może nawet trzydziestka jest bowiem podobnie uzdolniona. Skąd więc biorą się różnice? Ze szczegółów, niuansów. Wychodzi jakość treningu, sprzętu, psychika, serce, wola walki, szczęście, bo choćby problemy zdrowotne potrafią klasyfikację wywrócić do góry nogami. W tym sezonie współpracował z Panią serwismen z najwyższej półki, miała Pani trenera "na wyłączność". Jaką to odegrało rolę? - Ogromną. Ważniejsza była ta druga sprawa. Trener miał dla mnie więcej czasu, mógł zwracać uwagę na rzeczy, które wcześniej mu umykały. Pracując w grupie, uwagę trzeba rozkładać na kilka osób, przez to jest dużo trudniej wyłapać niuanse. Trener jeździł za mną na rowerze, gdy biegałam, dostrzegał dokładnie wszystkie moje mankamenty techniczne, potem spokojnie tłumaczył, co i jak powinnam robić i zmienić, by było lepiej. A jeśli chodzi o serwismena, to dogadujemy się dobrze, ale nie było jeszcze kolorowo. Ulf świetnie przygotowuje narty na styl łyżwowy oraz na bardzo zimną temperaturę. Mieliśmy za to kilka wpadek przy klasyku, musimy także lepiej się porozumieć, jeśli chodzi o cieplejsze warunki. Gdy Ulf Olsson dostał propozycję pracy z Panią, mówił, że przy podjęciu decyzji kierował się nie tyle finansami, ile kwestią czysto sportową. Chciał bowiem współpracować z zawodniczką zdolną odnosić spore sukcesy, gwarantującą określony poziom. Po tym sezonie i on musi być zadowolony. - Może tak, ale na pewno nie jest wolontariuszem (śmiech). Taki skład przy Pani, czyli trener, ekipa serwisowa zostaje bez zmian na przyszłość? - Chyba tak, wszystko musi jeszcze zatwierdzić zarząd PZN, ale nie powinno z tym być problemów. Sezon był nie tylko bardzo dla Pani udany, ale i niezwykle długi i męczący. - To prawda. W takiej sytuacji najważniejsze było o tym nie rozmyślać. Gdybym zaczęła narzekać i użalać się nad sobą, to pewnie bym go w ogóle nie skończyła. Mój trener ma na taką okoliczność doskonałą radę, by po prostu pomyśleć, że innym także jest ciężko. Pomaga, naprawdę. W tym sezonie było też kilka świetnych biegów, które dodały mi motywacji i energii, dzięki którym przetrzymałam najtrudniejsze momenty. A takowych nie brakowało. Były przecież chwile, gdy walczyła Pani nie tylko z rywalkami, trasą, ale i z chorobą. Gdzie znajdywała Pani wówczas siły? - Zdaję sobie sprawę z tego, że na mój sukces pracuje grupa ludzi. Nie mogę tak po prostu powiedzieć "jak mi ciężko, nie dam rady, idę sobie, a wy róbcie, co chcecie". To kwestia odpowiedzialności. Wiem doskonale, że chłopaki pracują równie mocno i oni muszą wstawać wczesnym rankiem i robić swoje, harując na moje wyniki. Tworzymy grupę i wszyscy musimy być razem, nawzajem się mobilizować. A zdrowie faktycznie mocno dało mi się we znaki. Nigdy wcześniej nie byłam chorowita, owszem, pamiętam jak w wieku 16 lat "posypałam się", ale wtedy pierwszy raz ostro trenowałam i po prostu nie wytrzymałam. Teraz nie mogłam pozbyć się przeziębienia, gorączki, w pewnym momencie wydawało mi się, że wszystkie zarazki idą do mnie, a ja łapię je bez wyjątku. Z drugiej strony, dało nam to trochę do myślenia, będziemy chcieli zyskać większą niż dotąd wiedzę i pomoc medyczną. Trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, wygrany bieg, kilka podiów - pięknych wspomnień z minionego sezonu ma Pani mnóstwo, a co jest tym jednym, szczególnym? - Wcale nie wygrane. Dla mnie największe znaczenie miało zakończenie Tour de Ski. Byłam wykończona przez chorobę, a jednak na ostatnim biegu, którego trasa była ekstremalnie ciężka, wyzwoliłam jakieś rezerwy i walczyłam resztką sił. Gdy minęłam metę, nie było ważne, czy wygrałam, czy zajęłam pięćdziesiąte miejsce. Liczyło się to, że ją pokonałam, czułam się szczęśliwa. Taki też już jest ten nasz sport. Praktycznie cały letni trening wygląda podobnie, pracujemy niesamowicie, bez spektakularnych podiów. Wysiłek jest tak ogromny, że podium Pucharu Świata przy nim to pestka. I za to kocha Pani biegi? - Na początku wcale ich nie kochałam. Dziś są moim hobby, zawodem, sposobem na życie. Nie chcę nawet zastanawiać się, jak mogłoby wyglądać ono bez sportu, bo nie wyobrażam sobie wstawać rano i iść na osiem godzin do pracy. Biegi dały mi charakter, za to je kocham. Dwa lata temu wywalczyła Pani olimpijski brąz, teraz jest Pani trzecią zawodniczką Pucharu Świata. O ile przez ten czas Justyna Kowalczyk się zmieniła? - Nie mam pojęcia, bo wydaje mi się, że jestem taką samą osobą. Pewnie nieco dojrzałam, jestem zawodniczką bardziej obieganą, pewną swego. Nie czuję się jednak żadną gwiazdą. Woda sodowa mi do głowy nie uderzyła i nie uderzy, bo szybko bym się wypociła podczas treningu. Co uważa Pani za swoją najmocniejszą stronę, dzięki której rokrocznie idzie Pani do przodu? - Podobno jestem uparta, ale chyba nie do końca. Podobno też jestem twarda, acz gdy powinnam być najsilniejsza, czuję się czasami słaba. Na pewno mam bardzo mocne ciało, świetnie wytrenowane i zdolne przyjmować spore obciążenia. Mam też mocną głowę, potrafię postawić na swoim. Mam autorytety, których słucham i z których zdaniem się liczę. A rezerwy, które można poprawić, by było jeszcze lepiej? - Tak naprawdę wciąż brakuje mi obycia. Zaczynałam biegać najpóźniej z całej czołówki, to bywa widoczne. Rezerwy tkwią w technice, przede wszystkim łyżwowej, wychodzi to zwłaszcza na płaskich odcinkach, pod koniec biegów, gdy jestem już zmęczona. Jaki jest optymalny wiek do odnoszenia sukcesów w biegach? - Nie ma reguł, można myśleć o dobrych wynikach w wieku 20 lat, ale i ponad 40. Optimum przychodzi jednak najczęściej między 28 a 35 rokiem. Zatem niejedne igrzyska jeszcze przed Panią? - Zobaczymy, to się okaże (śmiech). Na razie jednak pewnie myśli Pani o zasłużonym odpoczynku? - Już odpoczęłam, w domu podczas świąt. Teraz przede mną mistrzostwa Polski i Sprint Tour w Rosji. Co na to poradzę, że tak lubię biegać? Oczywiście wszystko z rozsądkiem, pod koniec kwietnia wyjadę na Litwę się podreperować zdrowotnie, a w połowie maja wyjadę na pierwsze zgrupowanie do Sierra Nevady. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-03-27
Autor: wa