Lekkoatletyczne mistrzostwa świata na biało-czerwono
Treść
Fantastyczny sukces Polek: Anny Rogowskiej i Moniki Pyrek, oraz sensacyjna klęska Rosjanki Jeleny Isinbajewej zaskoczyły, zadziwiły, może nawet zaszokowały cały sportowy świat. O niesamowitym przebiegu rywalizacji tyczkarek na berlińskich mistrzostwach świata mówiono długo po zakończeniu konkursu i pewnie będzie się mówiło jeszcze niejeden dzień. Nie ma co się jednak dziwić, bo na olimpijskim stadionie działy się rzeczy niewyobrażalne i niesamowite. Dla nas wspaniałe.
Aby oddać w pełni sukces obu naszych reprezentantek, wypada i trzeba zacząć od Isinbajewej, zawodniczki, która zyskała przydomek carycy tyczki, absolutnej dominatorki, posiadaczki złotych medali mistrzostw świata i Europy oraz igrzysk olimpijskich, posiadaczki rekordów świata (dokładnie 26), niepokonanej na najważniejszych imprezach od lat, lekkoatletki fenomenalnej, skaczącej na poziomie wydawało się nieosiągalnym dla konkurentek. Kiedy 24 lipca, na mityngu w Londynie, przegrała z Rogowską, wydawało się, że to przypadek, wypadek przy pracy. Być może sądziła tak sama, ale to niepowodzenie ją zaniepokoiło. Zaszyła się głęboko, skupiając się na treningach, by na mistrzostwa w Berlinie być gotową do rewanżu. Wszyscy (bądźmy szczerzy, co do jednego) komentatorzy spodziewali się, że ten plan się powiedzie, zdobędzie złoto, a rywalki, jak to ma miejsce od lat, skupią się na walce o drugie miejsce. Tymczasem okazało się, że niekoniecznie. Życie spłatało figla, cudownego, fantastycznego. Genialna (bądź co bądź) Rosjanka nie pokonała ani jednej wysokości, przegrała z kretesem. - Nie wiem, co się stało, nie potrafię tego wytłumaczyć. Wszystko przecież teoretycznie wyglądało dobrze, ale cóż, musiałam kiedyś wreszcie przegrać. Rywalki były lepsze - przyznała potem, nie szukając usprawiedliwień i wymówek.
Isinbajewa zawiodła, to fakt. Przyzwyczaiła do zwycięstw tak bardzo, że jej niepowodzenie było szokiem. Dla obserwatorów, kibiców, samych rywalek. Pokazało jednak, że wszyscy, także najwięksi mistrzowie, są tylko ludźmi, nie maszynami zaprogramowanymi na sukces. Mają prawo do słabszych momentów, porażek.
Wszystko to oczywiście nie umniejsza sukcesu Polek, przede wszystkim Anny Rogowskiej. Ta zawodniczka zasłużyła bowiem na złoty medal jak mało kto. Po igrzyskach w Atenach, gdy zdobyła brąz, wydawało się, że ruszy w pogoń za Rosjanką, być może jako pierwsza ją dogoni, pokona granicę 5 metrów. Wspaniale rozwijającą się karierę zastopowały jednak kontuzje. Jedna, druga, kolejna. Miast walczyć o zwycięstwa, walczyła o zdrowie. Miała chwile rezygnacji. - Urazy frustrowały, przede wszystkim te powracające. Pracowałam ciężko, dawałam z siebie wszystko, a tu znów pojawiał się ból. W pewnym momencie czułam się tak zdołowana, że chciałam ze skakaniem skończyć, zostawić sport. Wtedy zadałam sobie jednak pytanie, gdzie widzę siebie za rok. Widziałam na stadionie, skaczącą. Musiałam przezwyciężyć ten smutek, żal, wyleczyć kontuzję i wszystko rozpocząć niemal od nowa - wspominała. W obecnym sezonie, wreszcie, kontuzje ustąpiły, zawodniczka wróciła do zdrowia. Na kilka dni przed startem w Berlinie... skręciła staw skokowy. Zapłakana, na chwilę zwątpiła. - Wtedy mąż [i trener w jednej osobie Jacek Torliński - przyp. red.] powiedział: otrzyj łzy i jeszcze zobaczysz, że będzie pięknie. Jesteś waleczna, dasz radę - przyznała. Nie poddała się, nie mogła. - Podczas konkursu ból mi dokuczał, lecz starałam się o nim nie myśleć, zupełnie się wyłączyć. Cała swe siły skupiłam na walce o medal i udało się - powiedziała, szczęśliwa i mimo wszystko zaskoczona. - Nie spodziewałam się, że Jelena przegra. Może teraz nie tylko ja będę z nią wygrywała? Byłoby to dobre dla naszej konkurencji - przyznała, dodając od razu, że mimo wszystko Rosjanka wciąż jest najlepsza i stanowi punkt odniesienia dla pozostałych tyczkarek. - Jako jedyna kobieta pokonała 5 metrów, to o czymś świadczy - zakończyła nasza mistrzyni.
Cieszyła się Rogowska, cieszyła Pyrek, której droga do Berlina także nie była usłana różami i pozbawiona problemów. Szczególnie w ostatnim czasie, po igrzyskach w Pekinie. - W ogóle nie chciałam brać do ręki tyczki i wychodzić na zajęcia. Mogłam robić wszystko, poza samym skakaniem i treningiem technicznym - wspominała. Pomoc przyszła ze strony psychologa, który postawił konkretną diagnozę: znużenie. Z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, Pyrek odzyskiwała radość z uprawiania sportu i - co ważne - wracała do formy. Kiedy podczas zawodów Złotej Ligi w Berlinie skoczyła 4,78 m, wydawało się, że to zapowiedź medalu na mistrzostwach. Ale im bardziej zbliżały się te zawody, tym wysoką dyspozycję traciła. - To nie jest ta sama Monika, co na początku sezonu - mówiła ze smutkiem. Na szczęście w najważniejszej chwili, na najważniejszej imprezie, znów prezentowała się świetnie, imponowała, uśmiechała się i zdobyła srebro. - Ten konkurs był szokiem, niesamowitym, nierealnym. Ale w medal wierzyłam. Bez przerwy - przyznała.
Polacy wywalczyli już w Berlinie pięć medali: obok tyczkarek spodziewany (Tomasz Majewski), sensacyjny (Kamila Chudzik) i zasłużony (Szymon Ziółkowski). Ten ostatni, mistrz olimpijski z Sydney, po trudnym okresie, w którym bywało mocno pod górę, pokazał, że wciąż jest wielkim, wspaniałym zawodnikiem, z charakterem i fantastycznymi możliwościami. To nie koniec. Wczoraj do finału rzutu dyskiem awansował Piotr Małachowski (z ósmym wynikiem kwalifikacji, 64,48 m - ale co najlepsze zostawił na decydującą rozgrywkę), a do półfinału biegu na 1500 m Lidia Chojecka i Sylwia Ejdys. Nasi w Berlinie mogą jeszcze zabłysnąć, i to nieraz!
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-19
Autor: wa