Lepiej coś zrobić raz, a porządnie
Treść
Rozmowa z Leszkiem Blanikiem, mistrzem olimpijskim w gimnastyce sportowej
Po igrzyskach w Pekinie zniknął Pan na kilka miesięcy ze sportowego życia, co przez ten czas Pan robił?
- Po 22 latach bez urlopu i dłuższej przerwy pozwoliłem sobie na wakacje, choć to nie do końca właściwe słowo. Sporo czasu poświęciłem bowiem na udział w różnego rodzaju imprezach promujących sport, a gimnastykę w szczególności, na czym - nie ukrywam - szalenie mi zależało. Co by nie powiedzieć, po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego moje życie trochę się zmieniło, przybyło nowych obowiązków, stałem się bardziej rozpoznawalny. Z drugiej strony pozostałem takim samym człowiekiem, zaraz po powrocie z Pekinu wróciłem do pracy na uczelni i normalnych zajęć ze studentami. Długo jednak nie pojawiałem się na sali, to była nowość.
Kiedy zatem powiedział Pan sobie: "Dość tej laby", i zabrał się Pan do normalnych treningów?
- W styczniu. Odpoczywało się miło, ale przerwy nie mogłem przedłużać w nieskończoność. Od trzech miesięcy obciążenia systematycznie zwiększamy, pracuję na coraz większej intensywności. Aktualnie dużo biegam, dużo ćwiczę na sali, oddaję już skoki. Słowem - przygotowuję się do październikowych i listopadowych startów.
Trudno było po przewie wrócić do zajęć? Trudno po niej wrócić do starej, wysokiej formy?
- Trudno. Być może dlatego tak długo zwlekałem, zwłaszcza że kolejne igrzyska są dopiero w 2012 roku. Przypomnę od razu, że jeszcze przed Pekinem ustaliliśmy, że rok 2009 potraktuję lżej, odpuszczając starty w najważniejszych imprezach. Ja jestem typem zawodnika, który w trening wdraża się powoli, ale jak już złapię rytm, to zaczynam się nakręcać i napędzać na coraz mocniejszą pracę. Krótko mówiąc, gdy tylko wejdę na odpowiednie tory, to trudno mnie zatrzymać (śmiech).
Po odejściu trenera Lewita sam jest Pan sobie sterem i żaglem?
- Odejście trenera nie było dla mnie wielką niespodzianką, nie było też wielkim problemem. Od pewnego czasu wypracowaliśmy bowiem model, w którym miałem coraz więcej do powiedzenia i coraz więcej zależało ode mnie. Oczywiście to świetny fachowiec, bardzo wiele mu zawdzięczam, ale trudno. Podjął taką decyzję, szanuję ją. Początkowo trenowałem sam, potem porozumiałem się z Polskim Związkiem Gimnastycznym i pomaga mi dotychczasowy szkoleniowiec klubowy Piotr Mikołajek.
Przed wyjazdem do Pekinu mówił Pan, że rok 2009 będzie ostatnim w karierze. Dziś nie jest już Pan tak kategoryczny, kuszą igrzyska w Londynie?
- Na razie myślę o tym, jak wrócić do dawnej formy. Nie wystąpię w tegorocznych mistrzostwach świata, ale pojadę na nie jako widz. Chcę mieć przegląd tego, co dzieje się aktualnie w skoku, co przygotowują rywale, jaki jest poziom, jakie panują tendencje rozwoju. Popatrzę na to wszystko z perspektywy moich możliwości oraz planów i zadecyduję, co dalej. W listopadzie, najpóźniej w grudniu odpowiem panu już konkretnie. Póki jestem czynnym zawodnikiem, a jestem, nie mogę obwieścić, że tego a tego dnia na pewno zakończę karierę. Mam świadomość, że jeśli zostanę, powiedzmy, do Londynu, będę musiał sprostać nowym wyzwaniom i szukać nowych rezerw.
Jakich?
- Jestem mistrzem olimpijskim i świata, ale nikt nie stoi w miejscu. Skok się rozwija, rywale szukają nowych rozwiązań i pomysłów. Aby nadal być przed nimi, muszę cały czas ostro pracować. Być może dziś radykalnych zmian jeszcze nie dostrzegam, dyspozycja sprzed roku powinna pozwolić mi pozostać w najlepszej trójce na świecie, ale czy tak będzie w przyszłości - nie wiem. Możliwe, że zostanę zmuszony do wymyślenia i opracowania nowego skoku. Poza tym wydaje mi się, że gdy ktoś osiąga najwyższy pułap, zostaje mistrzem olimpijskim i świata, może bardzo łatwo opatrzyć się sędziom. Dlatego warto rozważnie planować kalendarz startów, wybierać tylko te najważniejsze, i to w chwili, gdy złapie się optymalną dyspozycję.
Gdyby musiał Pan wymyślić "Blanika 2", ile czasu zajęłoby jego opracowanie i doszlifowanie do perfekcji?
- Myślę o skoku, którego nikt nie ma w repertuarze i który w skali trudności może wydawać się niewyobrażalny. To trzy i pół salta w przód, próba niezwykle karkołomna i niebezpieczna. Tak naprawdę nie wiem, czy jest w ogóle wykonalna, ale... moim zdaniem jest. Wykonywałbym ją bardzo rzadko, tylko na najważniejszych zawodach. Czas? Rok, półtora roku.
Przyznał Pan kiedyś, że problemem starszych gimnastyków, czyli tych nielicznych w okolicach trzydziestki, nie są pogarszające się możliwości fizyczne organizmu, tylko strach, zwiększające się z czasem wyobrażenie o ryzyku, niebezpieczeństwach. Panu ten strach jest obcy?
- Każdy gimnastyk go odczuwa, niezależnie od tego, czy ma 22, czy 32 lata. Ja miałem kryzys w wieku 27-28 lat, czyli w okresie, gdy większość gimnastyków kończy kariery. Dziś faktycznie, jestem jednym z najstarszych zawodników w stawce, ale dzięki temu mam zebranych mnóstwo doświadczeń, które w ostatnich dwóch latach pozwoliły mi wygrać wszystko, co było do wygrania. Niektórzy moi młodsi koledzy czasami się dziwili, że podczas treningów wykonuję mało pełnych skoków ze standardowym lądowaniem, podczas gdy oni powtarzali je codziennie. Przyczyna jest prosta: nie chcę zamęczać psychiki, poddawać jej dużemu stresowi. Z wiekiem idealnie wyczułem swój organizm, dostosowałem przygotowania. Wychodzę z założenia, że lepiej coś zrobić raz, a porządnie, niż powtarzać w kółko i zamęczać głowę. Pod względem fizycznym, psychicznym też, stać mnie na dotrwanie do Londynu.
W ciągu dwóch ostatnich lat zdobył Pan złote medale igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata i Europy. Co Pana dalej napędza i stanowi motywację, gdy wygrał Pan już wszystko?
- Przypomnę, że mam też na koncie olimpijski brąz z Sydney. Ale zawsze można coś do tego dorobku dołożyć. Nie odczuwam ciśnienia, że muszę za wszelką cenę. Nic nie stracę, mistrzem olimpijskim będę już zawsze. Ciągnie mnie jednak na tę salę, kocham skok, kocham gimnastykę, to moja pasja.
I być może ten fakt jest decydujący, przesądzający. Chciałbym ją promować, uświadamiać ludziom, jak ważną rolę odgrywa w rozwoju dziecka. Na tym zależy mi najbardziej. Chciałbym też, by profesjonalna gimnastyka, na wysokim poziomie, cały czas w Polsce istniała, by rośli moi następcy. Może kiedyś będzie mi dane cieszyć się z ich olimpijskich sukcesów, czy to z perspektywy trenera, czy widza.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-05
Autor: wa