Małżeństwa pytają o naprotechnologię
Treść
Z dr. Maciejem Barczentewiczem, prezesem Zarządu Fundacji Instytutu Leczenia Niepłodności Małżeńskiej im. Jana Pawła II, członkiem Zespołu ds. Bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski, rozmawia Maria S. Jasita
Docierają do Państwa informacje, że poprawia się dostępność do naprotechnologii w Polsce?
- Myślę, że tak. W Lublinie mamy już razem z dr Anną Dziobą sporo pacjentów - ponad 120 par małżeńskich prowadzi obserwacje metodą Modelu Creightona. Poza tym przynajmniej w sześciu miastach można z tego leczenia skorzystać. Są to: Warszawa, Lublin, Białystok, Skoczów, Bielsko-Biała i Kraków. Jeśli chodzi o nasz ośrodek, to mam nadzieję, że na początku przyszłego roku otworzymy nową przychodnię, specjalnie przygotowaną w tym zakresie.
W Lublinie ma być szkoła dla lekarzy chcących kształcić się w dziedzinie naprotechnologii?
- Nie chodzi o szkołę jako taką, tylko o możliwość szkolenia się w tym zakresie na organizowanych kursach, bo temu służy nasza Fundacja. Owszem, takie szkolenie odbyło się i zakończyło we wrześniu. Kiedy zostanie przeprowadzone następne, tego nie potrafię powiedzieć. Na pewno tak szybko, jak to będzie możliwe, ale termin zależy m.in. od prof. Thomasa Hilgersa.
Czy jest duże zainteresowanie takim szkoleniem?
- Myślę, że dosyć spore: 11 lekarzy jest już przeszkolonych, a kiedy prof. Hilgers ostatnio był w Lublinie, to około 40 ginekologów było zainteresowanych szkoleniem w zakresie naprotechnologii. Chciałbym zauważyć, że to zainteresowanie rośnie, bo kiedy zaczynaliśmy, w grudniu ubiegłego roku przyjechało na ten kurs tylko 7 osób, pozostałe osoby z tych 11 szkoliły się za granicą. Natomiast w tej chwili jest już 40 chętnych - widać więc wyraźną różnicę.
Dlaczego naprotechnologia tak powoli przyjmuje się w Polsce?
- Myślę, że zasadniczym problemem jest brak ludzi: jest to bowiem wybór, przede wszystkim etyczny, i nie ma wielu ginekologów w Polsce, którzy by chcieli tego rodzaju wyborów dokonywać. Naprotechnologia jest w pewnym sensie kodeksem etycznym, który zawiera m.in. zobowiązanie, że lekarz chcący się w tę dziedzinę medycyny zaangażować, nie może przepisywać antykoncepcji ani proponować swoim pacjentkom technik wspomaganego rozrodu (inseminacja, in vitro) czy zlecać aborcji. Jeżeli ktoś tego nie akceptuje, to nie może zająć się naprotechnologią. Tymczasem realia są takie, że w Polsce mamy ok. 8 tys. praktykujących ginekologów, natomiast tych, którzy się w jakiś sposób identyfikują z nauką Kościoła katolickiego - chociażby przez uczestnictwo w pracach sekcji ginekologii przy Katolickim Stowarzyszeniu Lekarzy Polskich - jest maksymalnie 100. Jeśli zatem 40 czy 50 ginekologów spośród grupy 100 osób chce się zajmować NaProTechnology, to jest już bardzo dużo.
Jak Pan ocenia apel naukowców dotyczący wprowadzenia prawnego zakazu in vitro?
- Cieszę się z tego listu, który został opublikowany, szczególnie w aspekcie ustawodawstwa dotyczącego bioetyki i in vitro. Myślę, że to w tej chwili kluczowy problem i trzeba wszystkimi dostępnymi środkami zachęcać parlamentarzystów, żeby odwołali się do swojego sumienia w sprawie tej legislacji. To nie może być kwestia dyscypliny partyjnej czy rozgrywek politycznych dotyczących tego, który z projektów ma przejść, tylko żeby każdy czuł się osobiście odpowiedzialny za swoją decyzję, żeby uczciwie odpowiedział na zasadnicze pytanie, czy jest za ochroną życia, czy też nie jest to dla niego istotny problem. Dlatego myślę, że każda próba wpłynięcia na opinię publiczną oraz na opinię legislatorów jest cenna i ważna.
Naukowcy poddają również pod rozwagę możliwość refundowania naprotechnologii z budżetu państwa.
- Obawiam się, że to może być bardzo trudne ze względu na konieczność zmiany mentalności. Jeśli wobec 8 tys. ginekologów, którzy praktykują w Polsce, jest zaledwie 100, którzy mogliby pod względem etycznym akceptować leczenie za pomocą naprotechnologii, to jest to wyzwanie, pójście pod prąd, sprzeciw wobec politycznej poprawności i dyktatury relatywizmu, dlatego trudno się spodziewać, że nagle stanie się ono praktyką powszechną. Myślę, że spokój i czas rozwiążą problem, ale w tym momencie najważniejszy jest zakaz wobec in vitro, ponieważ jest to praktyka niszcząca życie i pod każdym względem niebezpieczna - dla kobiet, dla dzieci, dla rodzin i całej ludzkości. Chciałbym podkreślić to, co już kiedyś mówiłem: dla mnie naprotechnologia, czyli dobra diagnostyka i dobre leczenie, nie jest alternatywą dla in vitro. To po prostu jedyne możliwe rozwiązanie. Natomiast in vitro jest nie do zaakceptowania w żaden sposób i w żadnej formie. I wcale nie chodzi tylko o kwestię pewnej kategorii moralnej czy wyboru etycznego katolików: in vitro jest złym rozwiązaniem dla każdego, ponieważ jest to eksperymentowanie na człowieku. Jeżeli tak głośno potępiamy eksperymenty na ludziach dokonywane przez niemieckich lekarzy w obozach koncentracyjnych i nieco ciszej eksperymenty na ludzkiej psychice w sowieckich gułagach i szpitalach psychiatrycznych, tym głośniej należy protestować przeciwko zapłodnieniu na szkle, któremu poddają się ludzie z własnej i nieprzymuszonej woli, nie zawsze wiedząc, co dzieje się z resztą ich dzieci - "nadliczbowymi zarodkami", jaki los zgotowali im rodzice chcący nieludzkimi metodami zaspokoić swoje pragnienie posiadania potomstwa. Dlatego in vitro powinno być zakazane. A już sprawą każdego posła, każdego senatora i jego indywidualnego sumienia jest wybranie właściwej wersji proponowanej ustawy. Trzydzieści lat temu nikt by nie pomyślał, że ginekolodzy nie będą w Polsce wykonywać aborcji, dzisiaj to stało się dla zdecydowanej większości ginekologów faktem. Mam nadzieję, że kiedyś również in vitro znajdzie się na śmietniku historii.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2009-12-10
Autor: wa