Notatki o kulturze
Treść
Wiadomość, że paru Europejczyków z rozbitego statku trafiło na bezludną wyspę jest całkiem miła, bo oznacza, że takie miejsca wciąż jeszcze istnieją. Jest też interesująca, bo najnowszy wypadek dostarczył oto potwierdzenia dla najstarszych opowieści.
Na przykład, wyrafinowani krytycy często kręcili nosem na trudy Robinsona Crusoe. Nie podobało im się zwłaszcza, że miał do dyspozycji tyle przedmiotów, wyrzuconych na brzeg po zatonięciu okrętu; woleliby, żeby polegał wyłącznie na tym, co dawała natura. Ale ci ludzie z krwi i kości, którzy parę tygodni temu trafili na bezludną wyspę, przeżyli tylko dzięki temu, co ocalało ze statku, a myślę, że krytycy niekoniecznie by się wyrywali, żeby znaleźć się na ich miejscu i na własnym przykładzie pokazać, jak powinni się zachowywać przykładni rozbitkowie.
Kilka lat temu, kiedy jeszcze wszyscy na serio brali takie "naukowe podejście", ukazała się całkiem niegłupia książka dla chłopców pod tytułem "Wyspa Przetrwania". Napisano ją, żeby pokazać, w jaki sposób powinien być napisany "Robinson Crusoe". Bohater tej książki, trafiając na bezludną wyspę, nie posiadał praktycznie nic, co by pochodziło z wraku statku. Sam wszystko sobie wytworzył z takich prymitywnych materiałów, jakie tylko znalazł na wyspie. Autor, o ile pamiętam, zlitował się nad nim i pozwolił skorzystać z wyrzuconych na brzeg połamanych beczek z metalowymi obręczami. Byłoby czystym okrucieństwem zmuszać nieszczęsnego bohatera, żeby organizował jednoosobową kopalnię cyny czy miedzi. Bądź co bądź, proces własnoręcznej produkcji nie może się na tym świecie posunąć za daleko. Wszyscy przecież posiadamy coś, co udało nam się ocalić z katastrofy. Nie zapominajmy, że Robinson Crusoe przybył na wyspę z czymś, czego żadną miarą by tam nie wytworzył i co zabrał ze statku chcąc nie chcąc. Mam na myśli samego Robinsona. (...) Stanowił na wyspie produkt importowany, a nie tubylcze rękodzieło. (...) Tak więc nawet modernistyczny pesymista, kiedy trochę pomyśli, o ile zdarza mu się to czasami, musi zdać sobie sprawę, że ma za co dziękować. Zawdzięcza coś światu, tak jak Crusoe zawdzięczał coś statkowi. Można patrzeć na świat jak na jedną wielką katastrofę - ale, w każdym razie, my sami ocaleliśmy z tej katastrofy. (...)
Kiedy tak czytamy o czterdziestu pięciu ludziach, tkwiących na dzikiej wyspie gdzieś na Pacyfiku, pierwszą i odruchową reakcją jest ukłucie tęsknej zazdrości. Dopiero chwilę później przypominany sobie o niewygodach, upale, braku dachu nad głową, o tym, że suchary i mięso z puszki mogą się szybko znudzić, i że nawet największy miłośnik przygód, trafiwszy na wyspę, bardzo szybko zacząłby sobie łamać głowę, jak się z niej wydostać. Ale pozostaje faktem, że zanim zrodzi się ta refleksja, ludzka dusza woła przez okamgnienie: "Jak świetnie!", i że w sercu niejednego urzędnika z City i wiejskiego proboszcza tli się tęsknota, by zostać rozbitkiem na tropikalnej wyspie.
tłumaczenie - Jaga Rydzewska
Gilbert Keith Chesterton - fragment eseju, który ukazał się w "The Illustrated London News" w dniu 24.10.1908 (USA).
"Nasz Dziennik" 2009-07-03
Autor: wa