Od euforii do zawodu
Treść
Polacy w swym drugim w historii występie w finałach piłkarskich mistrzostw Europy zdobyli dwa punkty, czyli o jeden więcej niż przed czterema laty na boiskach Austrii i Szwajcarii. Strzelili też dwie bramki, wtedy jedną. Podobnie jednak jak na Euro 2008 nie odnieśli zwycięstwa. Nie zrealizowali swego celu minimum, nie awansowali do ćwierćfinału, co z kilku powodów było ich obowiązkiem. Czyli - rozczarowali, niestety.
Nadzieje jak nigdy
Mistrzostw, a raczej występu Biało-Czerwonych, oczekiwaliśmy z ogromnymi nadziejami. Trener Franciszek Smuda zadbał, przynajmniej tak zapewniał, o najdrobniejsze szczegóły podczas przygotowań. Na zgrupowaniu w austriackim Lienz zafundował swym podopiecznym prawdziwą drogę przez mękę, treningi nieporównywalnie cięższe niż za Leo Beenhakkera, ale przekonywał, że tak ma być. Że to, co piłkarze wypracują, zaprocentuje na Euro. Zawodnicy przyznawali, że harują wyjątkowo, ale nie narzekali. Wtedy, w Lienz, wokół kadry wytworzyła się miła atmosfera. Wcześniej bywało z nią różnie, ale im bliżej mistrzostw, tym klimat stawał się lepszy. Trenera cieszyła poprawa relacji z dziennikarzami, a w pewnym momencie głośno... wybaczył swym krytykom. I zaczął zadawać pytania w stylu "Gdzie oni teraz są?". Trochę to było niepoważne, trochę pyszałkowate. Dziś, gdy odpadliśmy z rywalizacji, bywa selekcjonerowi przypominane. Do znudzenia.
Przed inauguracyjnym spotkaniem wyliczaliśmy Polakom mecze bez straconych goli. Zachwycaliśmy się wspaniałą bramką Roberta Lewandowskiego zdobytą w pojedynku z Andorą. Byliśmy optymistami, niepoprawnymi nawet. Początek starcia z Grecją zaskoczył. Biało-Czerwoni zaczęli bowiem z ogromnym animuszem, rozmachem, zaatakowali rywali już na ich połowie, uzyskali ogromną przewagę. Do przerwy mogli strzelić trzy bramki, strzelili jedną, autorstwa Lewandowskiego. Potem wydarzyło się coś, co być może zadecydowało o naszym późniejszym niepowodzeniu.
Pozbawieni prądu
W drugiej części Polacy zagrali, jakby ktoś odłączył im prąd. Fatalnie. Z trudem uratowali remis, bohaterem okazał się rezerwowy bramkarz Przemysław Tytoń. Smuda sporą część winy zrzucił na zamknięty dach Stadionu Narodowego, ogromny zaduch, który mieli odczuwać wszyscy, od piłkarzy po kibiców. Sam stał się jednak obiektem krytyki za zadziwiającą bierność i brak jakiejkolwiek reakcji na boiskowe wydarzenia. Gdy aż prosiło się o zmiany, on robił swoje. Czyli... nic. Remis przyjął z ulgą, przekonując, że pozostaliśmy w grze, nadal wszystko w naszych rękach, a porażka byłaby katastrofą. Czy aby na pewno? Czy aby dwa stracone w tym pojedynku punkty nie były tymi, których potem zabrakło do awansu? Czy aby nie warto było zaatakować, pójść na wymianę ciosów, by zwyciężyć? Dziś jesteśmy mądrzejsi o wiedzę, ale i wtedy, 8 czerwca i dzień później, po meczu zadawaliśmy te same pytania. Pytaliśmy, jak to możliwe, że zespół przez 45 minut potrafi zachwycać, a potem całkowicie opada z sił, traci wszelkie swe atuty. Smuda nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Po sobotnim, ostatnim spotkaniu z Czechami przyznał, że sam nie wie, czemu piłkarze z Rosją potrafili grać i walczyć na wysokim poziomie przez 90 minut, a w pozostałych meczach tylko po połowie. I to tak naprawdę niecałej. - Nie wiem, co działo się z nami w drugich połowach. W pierwszych atakowaliśmy, mieliśmy sytuacje, w drugich stawaliśmy w miejscu. Ciężko to uzasadnić - tłumaczył Marcin Wasilewski, najbardziej doświadczony w naszej kadrze.
Remis jak zwycięstwo
Wspomniany bój z Rosją miał być najważniejszym na mistrzostwach z wielu powodów, nie tylko czysto sportowych. Oczekiwaliśmy go z nadziejami i niepokojem zarazem. Sborna na inaugurację rozgromiła Czechy 4:1 i natychmiast została okrzyknięta kandydatem do tytułu. Smuda przed pierwszym gwizdkiem sędziego był zdenerwowany bodaj jak nigdy (choć sam mówił, że dużo większa presja towarzyszyła inauguracji) i na prawo, i lewo ogłaszał, że zadowoli go nawet remis. - Byle tylko nie przegrać - tłumaczył. Postawił na ostrożną taktykę, wysyłając do boju trzech defensywnych pomocników. Tym razem trafił, bo zawodnicy rozegrali najlepszy mecz za jego kadencji. Nawet ci, którzy mieli przede wszystkim przeszkadzać rywalom, brali udział w konstruowaniu akcji, oddawali groźne strzały. Polacy, co zaskoczyło, doskonale wytrzymali kondycyjnie, a w końcówce, gdy Rosjanie słaniali się na nogach, mieli jeszcze siły, by biegać. Faktycznie, tego dnia do gry Biało-Czerwonych nie sposób się było przyczepić. Pokazali świetną piłkę, walczyli niesamowicie, pięknie podnieśli się po stracie bramki. Jakub Błaszczykowski zdobył gola marzenie, znów świetnie bronił Tytoń, swoje zrobił Lewandowski, a w środku harował Eugen Polanski. Było dobrze, bardzo dobrze, choć znów Polacy... nie wygrali. Remis był cenny, powodował, że przed ostatnim starciem, z Czechami, wszystko zależało od Biało-Czerwonych, ale pewien niedosyt pozostał. Mały, a brał się z tego, że nasi mogli Rosjan pokonać. Nikt jednak wyrzutów nie robił.
Niewykorzystana szansa
Przed sobotnim meczem we Wrocławiu optymizm był ogromny. Więcej, panowało przekonanie, że krzywda Biało-Czerwonych nie może spotkać. Znów rozpoczęli dobrze, znów przez pół godziny przeważali i stwarzali sytuacje, ale z biegiem czasu tracili siły i pomysł. A przecież, pamiętajmy, by awansować, musieli wygrać. W drugiej połowie przed tym samym problemem stanęli Czesi. Przy prowadzeniu Grecji z Rosją i oni nie mieli wyjścia, musieli zwyciężyć. I, niestety, pokazali, jak to zrobić. Nie kalkulowali, nie czekali na ruch Polaków, nie dbali obsesyjnie o zabezpieczenie własnej bramki. Ruszyli do przodu, z głową, z dokładnym planem taktycznym. Cel osiągnęli. Wygrali, awansowali, a my ponownie nie mogliśmy się nadziwić, dlaczego było, jak było. Dlaczego po przerwie gra siadła, czemu Smuda wybrał taką, a nie inną taktykę. Skoro potrzebowaliśmy zwycięstwa, to trzeba było strzelić bramkę. Usposobić ofensywnie zespół, zaatakować, jak to zrobili Czesi. Polski selekcjoner posłał do boju trzech defensywnych pomocników, bo "przede wszystkim nic nie mogliśmy stracić", jak to ujął. Błąd. My przede wszystkim coś musieliśmy strzelić. Po sobotnim spotkaniu słychać było głosy, że trochę rozczarował Lewandowski. Że nie siał zagrożenia, nie oddawał strzałów. Prawda, tyle że niepełna. Najlepszy piłkarz Bundesligi żyje z podań, potrzebuje partnera, kogoś, z kim mógłby rozmontować obronę, taktyki, która da mu trochę swobody. - Byłem z przodu sam, a przeciwko sobie miałem trzech, a nawet czterech obrońców. Otrzymywałem mało piłek - żalił się po spotkaniu z Grecją. Mimo to Smuda nie wsparł go w kolejnych meczach. Rosjanie pilnowali "Lewego" jeszcze ostrzej niż Grecy, z Czechami też musiał toczyć samotne pojedynki. Czy zatem talent zawodnika został umiejętnie wykorzystany? Nie. I to też była jedna z przyczyn porażki. Taktyka w ogóle była słabością naszej narodowej drużyny. Smuda trzymał się uparcie tego, co wymyślił na początku, niezależnie od rywala i wagi meczu. To, co sprawdziło się z Rosją, niekoniecznie musiało sprawdzić się z Czechami, i tak było, niestety. Tymczasem jak można zmieniać swój styl gry, dopasowując się do wyniku i warunków, pokazali doskonale Grecy i Czesi. - Polacy przez kilka lat nie grali meczów o stawkę, tylko towarzyskie. W nich nie ma presji, która towarzyszy wielkim imprezom. My umiemy sobie z nią radzić, gdy stawka rośnie. W drugiej połowie, gdy musieliśmy strzelić bramkę, zachowaliśmy spokój i cały czas graliśmy swoje. Tymczasem Polacy z każdą minutą coraz bardziej się denerwowali - zauważył Tomás˙ Rosicky, lider reprezentacji Czech. Trafna uwaga, nic nie trzeba dodawać. Presja na Euro, szczególnie w sobotę, przerosła naszych. Wszystkich, począwszy od piłkarzy, skończywszy na trenerach. Nie zawiedli tylko kibice.
Podsumowując zatem - miało być jak nigdy, było jak zawsze. Szkoda, że ostatni mecz, słaby, trochę zatarł wrażenia z wcześniejszych, szkoda, że nasi nie wykorzystali szansy, szkoda, że ze słabej grupy nie zdołali awansować dalej, co było ich obowiązkiem. Szkoda, po prostu.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik Wtorek, 19 czerwca 2012, Nr 141 (4376)
Autor: au