Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Odnaleźć Boga w kulturze

Treść

Lektura projektu nowej podstawy programowej na rok 2009/2010, ogłoszonej przez MEN, pozwala zapoznać się ze sposobem widzenia przez urzędników państwowych potrzeb duchowych i intelektualnych "podlegających" mu formalnie młodych Polaków. Pouczające są zwłaszcza rubryki, w których ministerstwo umieściło utwory literackie, których lektura ma zaświadczać, że dziecko może uchodzić za człowieka wyedukowanego. Nie zapominajmy jednak, że tymi, którzy faktycznie odpowiadają za "umeblowanie" głów nowych pokoleń, są przede wszystkim rodzice, a na drugim miejscu nauczyciele i duszpasterze. Wobec miałkości współczesnej kultury i zarazem wobec coraz większych aspiracji różnych instytucji - w tym szkoły - by nasze myślenie poddać musztrze "poprawności", której źródłem w żadnym wypadku nie jest kultura, która zawsze była gwarantem wolności - konstatacja powyższa powinna stać się także praktyczną wskazówką. Literatura, czyli fragmenty Przy lekturze tytułów książek proponowanych przez ministerstwo dla uczniów szkół podstawowych uderza coraz większa liczba utworów przypominających nieudolne kopie "Opowieści z Narnii" czy "Harry'ego Pottera" ("Wrota czasu" Ulissesa Moora, "Dziewczynka z szóstego księżyca" Moony Witcher). Lansowanie przez szkołę tego typu trzeciorzędnej literatury świadczy o rozmywaniu się kryteriów, trudności w ustaleniu, czym ma być dobra książka dla dzieci. Niepokoi też propagowanie przez instytucję państwową "księżycowej literatury", której rolą jest "odrealnianie" świata dziecka, zwracanie go ku fantastycznym niebytom. Nie da się tu odróżnić rzeczywistości od fikcji, magia i czary są taką samą czynnością, taką jak uprawianie sportu czy podróżowanie. Wśród lektur pojawia się też - po raz kolejny - istne kuriozum: podręcznik spadkobierców Pawlika Morozowa, "Mam prawo! Czyli nieomal wszystko, co powinniście wiedzieć o prawach dziecka, a nie macie kogo zapytać". (Rodzice powinni być zaniepokojeni arbitralnością propozycji sformułowanej w tytule i zastanowić się, kto może uzurpować sobie prawo do pouczania ich dzieci w kwestii nieposłuszeństwa dorosłym). Jeśli chodzi o gimnazja i licea, urzędnicy oświatowi stosują dwa sposoby, by wziąć w nawias klasykę narodową (i obcą); dopuszczają, by dzieła autorów takich jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Cyprian Kamil Norwid, Zygmunt Krasiński, znane były tylko we fragmentach i bardzo pobieżnie - chodzi tu także o dobór tytułów. "Pan Tadeusz" jako lektura pojawia się dopiero w liceum. Nie został też w dokumencie MEN opatrzony gwiazdką, to znaczy: można go pominąć! Można też pominąć twórczość Stefana Żeromskiego. (Natomiast obowiązująca jest np. "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza). Ponadto już w gimnazjum uczeń ma obowiązkowo przeczytać "utwór podejmujący tematykę Holokaustu". Zaleca się, by licealista czytał Hannę Krall albo Idę Fink, a - w ramach klas humanistycznych w liceum - Jerzego Pilcha, Olgę Tokarczuk, Pawła Huellego, Stefana Chwina, a więc "żelazny zestaw" ulubionych pisarzy "Gazety Wyborczej". Dla młodzieży z tego typu klas polecane są m.in. eseje Leszka Kołakowskiego, Kazimierza Wyki, Marii Janion, Jana Błońskiego, czyli wzorcowy uniform myślowy lewicy, do którego przywdziewania, od początku swego istnienia, namawiała ta gazeta. Z powieści - "nieśmiertelne" obyczajowe powieści francuskie: Zola, Balzak, Flaubert, jakby ten "portret psychologiczny francuskiego mieszczaństwa XIX wieku" miał stanowić atrakcyjną propozycję intelektualną dla dojrzewającej młodzieży. Znamienne, że w myśl zaleceń ministerstwa polscy licealiści nie muszą poznawać rodzimej powieści z tej samej epoki "Nad Niemnem", "Panią Bovary" zaś muszą połykać w całości. "Transatlantyk" Gombrowicza - w którym przewijają się wątki homoseksualnych tęsknot autora, uciekającego z Polski do Argentyny w obliczu II wojny - figuruje na liście lektur w bieżącym roku szkolnym (wyeliminowany został z podstawy programowej dla roku następnego). I jeszcze jedna - przyznajmy, dość ponura - anegdota: w myśl założeń ministerialnych uczniowie podstawówek mogą korzystać ze wszystkich zalecanych książek jedynie fragmentarycznie. Nauczyciel natomiast "powinien systematycznie motywować" ich do czytania lektur w całości. Broń Boże, niczego nie wymagać, bo to kojarzy się z przemocą! Niech dzieci czytają, jeśli chcą, albo nie czytają, jeśli wolą. Niewinne słowo "motywować" ma w tym wypadku podwójną treść, stanowi alibi dla nieuctwa i braku wymagań; to jeden z koni trojańskich rozsadzających dzisiejszą szkołę. W związku z tym gatunkiem, który robi karierę na ministerialnych listach lektur, jest komiks - dowolnie wybrany. Minimum treści, maksimum akcji plus prymitywna, agresywna kreska - to typowy produkt brukowców zwanych komiksami, prawdziwa szkoła złego smaku. (Co nie znaczy, że nie istnieją komiksy dla koneserów, dzieła sztuki, ale ich dostępność jest niezwykle ograniczona). To kolejny kwiatek do pełniejszego obrazu antypedagogiki, której ofiarą stała się dzisiejsza polska szkoła, a której podstawy dała m.in. twórczość Johna Deweya, uznawanego bezkrytycznie za filar nowoczesnej myśli, choć za główny cel oświaty uważał on pragmatyzm i szczerze nie znosił ludzi wykształconych. Twierdził, że nowoczesnemu państwu są oni do niczego niepotrzebni. Uczniowie, do gazet! Już dzieci z podstawówki mają obowiązek - w ramach lektury! - korzystać z mass mediów, a licealiści - z klas z rozszerzonym programem z języka polskiego - muszą, zdaniem MEN, codziennie czytać jakąś gazetę, na stałe mieć kontakt z "tygodnikiem opinii", miesięcznikiem i kwartalnikiem. (Z uwagi na to, czym wypełniony jest rynek prasy i jaką ona spełnia rolę we współczesnej "pieriekowce dusz", czy nie powinno niepokoić, że literaturę ze szkół wypierają teksty z gazet - według najkrótszej definicji Carlosa L. Davili: "Mass media - półinteligenci pouczający ćwierćinteligentów"?). Ryszard Legutko w swoim "Eseju o duszy polskiej" zauważa z niepokojem, iż "Kod porozumiewawczy polskiego inteligenta przesuwa się coraz bardziej ku filmowi, muzyce rozrywkowej, telewizji i popularnej literaturze. (...) Dostosowywanie się do tego, co niższe (...) po części dokonuje się samoczynnie wraz ze zmianami edukacyjnymi". Ale czy szkoła, która zaleca uczniom czytanie gazet, jest jeszcze szkołą? Czy może towarzystwem kursów, gdzie "przyucza się" do języka obowiązującej propagandy, kuźnią kadr dla międzynarodowych urzędów, gdzie myślenie jest wadą, a za całą kulturę zupełnie wystarczy brak własnego zdania? Produkt takiej edukacji - według celnego powiedzonka prof. Bogusława Wolniewicza - "szczęśliwy cieć", będzie z pewnością cieszył autorów listy lektur zalecanych przez MEN dla naszych dzieci. I co na to rodzice? Jako Polacy przeżywaliśmy już gorsze chwile. Przypomnijmy sobie zabory, rusyfikację, odbieranie gimnazjom rangi należnej tego typu placówkom, zaniżanie ich poziomu tylko dlatego, że były przeznaczone dla dzieci podbitego Narodu, likwidację Liceum Krzemienieckiego, zamykanie uniwersytetów, nauczanie w języku zaborców, odmawianie dzieciom prawa do modlitwy w języku ojczystym. Przypomnijmy sobie okupację niemiecką i sowiecką w czasie II wojny - ryglowanie bram szkół, wyrzucanie najlepszych nauczycieli, przymusową koedukację, wpakowanie do polskich gimnazjów i liceów (np. za okupacji sowieckiej na Kresach i za PRL) propagandy stalinowskiej. Przypomnijmy sobie czasy cenzury - rosyjskiej i sowieckiej, odbierającej czytelnikom szansę kontaktu z utworami na najwyższym poziomie artystycznym i dla Polaków najważniejszych. Bo w naszej historii zawsze było tak, że talenty najwyższej próby należały do ludzi rozumiejących, jaką rangę ma tożsamość narodowa, do mistrzów barwnego i pełnego niuansów opowiadania o polskich dziejach, o tym, kim byliśmy za czasów naszej wielkości. Dziś nie można przecież uznać za normalną sytuacji, gdy w polskich szkołach uczniowie są zmuszani do czytania książki - lub opowiadania - o holokauście - rzecz jasna w całości - a w spisie obowiązujących ich lektur nie ma ani jednej książki o Powstaniu Warszawskim. (Trudno przecież uznać za utwór dźwigający ciężar problematyki jeden z centralnych tematów naszej współczesnej historii "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, dziwaczne wspomnienie człowieka, który, podobnie jak Gombrowicz, chciał pozostać poza narodowym losem). Budzi również zdumienie, że urzędnicy w kraju katolickim - korzystając z zamętu w świecie recenzenckim, postmodernistycznego pomieszania pojęć - wkładają uczniom do rąk książki o jawnie antychrześcijańskiej wymowie - a przy tym bardzo atrakcyjne w formie - jak "Imię róży" Umberto Eco czy "Mistrza i Małgorzatę" Michaiła Bułhakowa. Ryszard Legutko w "Eseju o duszy polskiej" zastanawia się nad przyczynami kulturowego wykorzenienia współczesnych pokoleń, które owocuje m.in. tak specyficznym doborem szkolnych lektur, w których prawie nie ma miejsca na refleksję historyczną i literacką o polskim losie i o polskości. "Komunistom udało się wyrobić w nas przekonanie, iż w roku 1939 nastąpiło całkowite zerwanie z przeszłością bezpośrednią i pośrednią. (...) Cała historia Polski jawiła się jako pasmo klęsk i nieporozumień, beznadziejnych konfliktów zewnętrznych i wewnętrznych. (...) W szkołach, w prasie, w radiu i w przemówieniach polityków pojawiał się bez przerwy jeden i ten sam wątek: (...) do przeszłości nie ma powrotu i za to powinniśmy być bezustannie wdzięczni twórcom Polski Ludowej. Człowiek PRL-u zaczynał od historycznego zera, i cała jego wyobraźnia miała być temu podporządkowana. (...) Większość dawnych bohaterów została zdetronizowana lub usunięta w urzędowo nakazany niebyt. Wprowadzono nowe kryteria ocen, nowych bohaterów i świętych, nowe mechanizmy interpretacji historii. (...) Intencją Polski przedwojennej było zjednoczenie Polaków w odrodzonej ojczyźnie. Intencją Polski powojennej było stworzenie zupełnie nowych Polaków". Nowy model szkolnego wychowania, który zerwał z klasycznym gimnazjum, wprowadził poczucie kulturowej obcości, bycia "znikąd". W takim nauczaniu, w takiej atmosferze nawet klasykę czyta się z niechęcią, ponieważ nie dostrzega się jej związku z realnym życiem. "Czyta się", kontynuuje Ryszard Legutko, "by się nauczyć rozumieć tekst, a nie po to, by się czegoś nauczyć z Homera czy Szekspira. Sama taka myśl, że można się czegoś od nich nauczyć, brzmi absurdalnie - jako zupełnie oderwana od rzeczywistości, albo groźnie - jako zamiar destrukcji współczesnego porządku demokratycznego". A Francisco Pizano de Brigard w swoim szkicu o twórczości Nicolasa Gomeza Davili dopowiada: "...dla każdego myślącego człowieka (...) zawsze wyczuwalne jest echo przeszłości. Oznacza to, że żaden problem nie jest tak naprawdę nowy, żadne pytanie nie jest bez precedensu i żadne doświadczenie nie może nas całkowicie zaskoczyć (...). Ta powszechna obecność głosów z przeszłości, to odwołanie się do skarbu doświadczeń, który tylko krok po kroku można sobie przyswoić, nadaje wizji rzeczy taką kondensację i wyrazistą obecność, które pozostają niedostępne dla człowieka nie znającego swojej przeszłości". Pogarda dla myślenia tymi kategoriami, która niebezpiecznie utrwala się w programach zreformowanej polskiej szkoły, oznacza aprobatę dla zerwania ciągłości kulturowej i wynaradawiania młodych Polaków. Jaka powinna być odpowiedź rodziców? A także nauczycieli, którzy rozumieją dobrze rangę swojej misji, a których jest w Polsce niemało? Właśnie taka - trzeba przywrócić dzieciom i wychowankom imiona, twarze i losy bohaterów, którzy zaludniają karty najlepszych książek, być może od lat już niewydawanych, ale istniejących wciąż w tym, co nazywa się górnolotnie "tkanką kulturową Narodu", co istnieje, ponad wszelką wątpliwość, w przekazie międzypokoleniowym, dziś jednak narażone jest bardziej niż kiedykolwiek na zagubienie i niepamięć. Zamiast "dziewczynek z księżyca" i najrozmaitszych "ludzi bez właściwości" trzeba ponownie dać dzieciom tych żywych i wyrazistych, pełnych silnych uczuć, ukształtowanych przez chrześcijański etos bohaterów powieści, opowiadań, nowel i poematów - królów, rycerzy, wodzów, chłopców, podróżników, żołnierzy, poetów, grajków, księżniczek, matek, dziewczynek, księży, świętych, "leśnych ludzi" i chłopów, których historie potrafią wzruszać, którzy przemawiają - z kart polskich i obcych powieści - zrozumiałym, pięknym językiem szlachetności, bohaterstwa, poświęcenia, miłości, prawdy o Bogu, o człowieku, o dobru i złu. Nie ma co rozdzierać szat i lamentować nad upadkiem kultury literackiej - i czegoś więcej: wyczucia, co składa się na naszą duchową tożsamość - w gabinetach ministerialnych. "Czasy są takie, jacy my jesteśmy", mawiał kardynał Newman, "to my jesteśmy czasami". Jest zatem dobra pora, by zapełniać prawdziwą literaturą - nie literaturą "modną" - domowe biblioteczki, a potem - wspólnie z dziećmi czytać kanon klasyki polskiej i obcej oraz rozmawiać w rodzinie o tym, co się przeczytało. To powinien być standard zachowania się polskich rodziców w obliczu tak jawnej kolaboracji władz oświatowych z obcym naszej tradycji kulturowej duchem poprawności politycznej, czyli unowocześnionego, "poprawionego" (także od strony "wizerunku") marksizmu, który dziś zagraża nam jako marksizm kulturowy. A którego wyrazem jest także bylejakość myślenia o literaturze, brak rozeznania, brak własnych, dobrze ugruntowanych opinii, lęk przed jasnym nazywaniem rzeczy po imieniu, przed głoszeniem niepopularnych sądów, by nie narazić się "salonowi", czyli środowiskom lewicowo-liberalnym, które od lat zajmują się arbitralnym ustanawianiem hierarchii autorów i tytułów, przyznawaniem nagród, kreowaniem "wielkości" wśród debiutantów. I jeszcze pewien epizod z życia obecnej kandydatki Republikanów na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Sarah Palin, który mógłby chyba "rozgrzać" wielu polskich rodziców i nauczycieli - a także bibliotekarzy - narzekających na to, że "źle się dzieje". Pani Palin, jako burmistrz miasteczka Wasilla na Alasce (pełniła tę funkcję na przełomie XX i XXI w.), upomniała się o czystość kultury w charakterystycznym dla niej, nieznoszącym kompromisów stylu, i doprowadziła do usunięcia z miejskiej biblioteki gorszącej powieści "Kochanek lady Chatterly", którą przynosili do domu uczniowie miejscowej szkoły. Sarah Palin, matka pięciorga dzieci, doskonale rozumiała niepokój i pretensje rodziców. Nie tylko spowodowała wyrzucenie książki z półek, ale domagała się usunięcia z pracy beztroskiej bibliotekarki, której uświadomiła odpowiedzialność za demoralizację młodych ludzi. Ten czyn nie zaszkodził bynajmniej karierze energicznej pani burmistrz; wkrótce wybrano ją na gubernatora Alaski. Cenzura XXI wieku Przekonanie o tym, że dostęp do dowolnie wybranych książek i treści jest dziś nieograniczony, należy włożyć między bajki. O dobrą książkę jest równie trudno jak o dobre czasopismo. Nie znajdzie się jej w pierwszej lepszej księgarni. Wielkie nakłady osiągają z reguły pozycje mało wartościowe. Rzadko wznawia się klasykę. Literatura młodzieżowa wydawana dzisiaj to przede wszystkim mierne pod względem artystycznym, żałosne pod względem zawartości, monotonne mutacje "Harry'ego Pottera" oraz powieścidła kokietujące młodego czytelnika swobodą obyczajową i rynsztokowym słownictwem. Żeby kupić coś naprawdę cennego, trzeba wykazać się refleksem - dobrą znajomością literatury wartościowej, czyli tej sprzed lat 80. polskich autorów, a zachodnich - sprzed końca lat 60., kiedy jeszcze nie zaczęło się szaleństwo kontrkultury podyktowanej przez nową lewicę recenzentom, wydawcom i samym pisarzom. Dobre książki przemykają przez lady sklepowe tak samo jak dobre filmy - lotem błyskawicy - i znikają. Wydają je najczęściej niewielkie wydawnictwa, które nie korzystają z wielkich sieci kolporterskich i których nie stać na kosztowną reklamę. Dlatego warto nawiązać kontakt z dobrymi wydawnictwami, poszperać w ich archiwach, odkurzyć własne regały i strychy, zajrzeć do antykwariatów - to są najpewniejsze miejsca, gdzie znaleźć można wartościowe i mądre książki dla dzieci i młodzieży, z których większość nigdy nie była i pewnie długo jeszcze nie znajdzie się na listach książek zalecanych przez MEN. Co do internetu zaś jako wiarygodnego źródła wiedzy i informacji, które może być traktowane na równi z wiedzą książkową, to cenzura, czyli selekcja informacji dokonywana przez portale, jest oczywistym faktem, choć nikt tego nie mówi wprost. Wątpliwości rozwiał niedawno Tim Berners-Lee (twórca World Wide Web, czyli systemu WWW), który wypowiedział oficjalnie to, co uważano od dawna w kręgach zainteresowanych wykorzystaniem globalnej sieci informacyjnej do kształtowania właściwego myślenia, że internet "stał się niebezpieczny", wymknął się spod kontroli: za bardzo łączy ludzi, pozwalając im na swobodną dyskusję i wymianę informacji. Ubrane to zostało w lekko tylko zawoalowana formułkę, że wskutek nadmiernej swobody "rodzą się teorie spiskowe, w które zaczynają wierzyć tysiące ludzi", i że "nie ma sposobu, aby odróżnić w sieci poważne źródło od strony, gdzie ktoś żartuje lub świadomie dezinformuje". W związku z tym potrzebni są pilnie odpowiednio przygotowani "eksperci", którzy zajmą się "oceną wiarygodności stron". Berners-Lee postawił kropkę nad i; przewiduje powołanie w tym celu "niezależnych agencji". Pytanie, kto je będzie powoływał i badał, czy są już wystarczająco "niezależne"? Pan Berners-Lee, naukowiec z CERN pod Genewą, poprzez swoją World Wide Web Foundation obiecuje zadbać o to, by internet "pozostawał demokratyczny i neutralny". To wyjaśnia wszystko. Przeciw arbitralności dzisiejszych idei "Jest to właśnie, moglibyśmy powiedzieć, postawa prawdziwie filozoficzna: patrzeć ponad rzeczami przedostatecznymi i szukać rzeczy ostatecznych, które są prawdziwe", powiedział Benedykt XVI w swoim natchnionym wystąpieniu do ludzi nauki i kultury w Kolegium Bernardynów w Paryżu. (Rzecz znamienna, wykład ten, w którym myśl Papieża zwraca się ku źródłom zachodniej kultury, ku Słowu, został niemal całkowicie pominięty milczeniem przez głośne i zwykle żywo reagujące w mediach na wszystkie "nowości" środowiska laickiej inteligencji francuskiej). Jego przemówienie, dodajmy - tak jak to jest w przypadku prawdziwie wielkich wypowiedzi - nie było opowiedzeniem się "przeciw" jakiejś wizji, w tym wypadku wizji kultury, która odwraca się od tego, co dało podstawy kulturze europejskiej, lecz jest apologią kultury monastycznej, zwróceniem uwagi na dzieło pierwszych mnichów Kościoła jako tytanów ducha i intelektu, wyruszających samotnie, z pokorą i otwartym umysłem, na swoją wędrówkę ku Prawdzie. "To, co było podstawą kultury Europy, poszukiwanie Boga i gotowość, by Go słuchać, również dzisiaj pozostaje fundamentem każdej prawdziwej kultury", powiedział Benedykt XVI. Jakże ożywczo zabrzmiało to w Paryżu. "Ich celem było poszukiwanie Boga, quaerere Deum", mówił Ojciec Święty. "W zamieszaniu tamtych czasów, gdy zdawało się, że nic nie może się ostać, mnisi pragnęli rzeczy najważniejszej: poświęcić się temu, co wartościowe, nieprzemijające, znalezieniu samego Życia". Ojciec Święty nie mówi wprost o naszych czasach, ale wszyscy czujemy, jak miejsce i czas, które wybrał - samo serce laickiej, zagubionej Europy (na spotkaniu był obecny pan Giscard d'Estaing, któremu zawdzięczamy, że Unia odżegnała się od swoich korzeni chrześcijańskich) - prowadzi nas do dostrzeżenia wyraźnej analogii z tamtą epoką, z pierwszymi wiekami średniowiecza, kiedy w klasztorach przechowywano i z wielką pieczołowitością przepisywano skarby kultury antycznej, pogrzebanej pod ruinami rzymskich i greckich budowli, gdy nie istniała jeszcze kultura chrześcijańska o szerokim oddziaływaniu. Myśl Ojca Świętego podąża spokojnym szlakiem, on nie polemizuje z fałszywymi ideami ani nie rozpacza nad dzisiejszym upadkiem kultury. Benedykt XVI przypomina nam to, co od dawna - między innymi z powodu skarlałej edukacji, upadku szkół - nie jest przedmiotem refleksji współczesnych pokoleń: "...byli chrześcijanami i dlatego nie była to wyprawa na pozbawioną dróg pustynię ani poszukiwanie w całkowitych ciemnościach. Sam Bóg postawił znaki, więcej, sam wyrównał drogę, a ich zadaniem było odnalezienie jej i wędrowanie jej szlakiem. Tą drogą było Jego Słowo, które w księgach Biblii zostało ofiarowane ludziom. Wewnętrznym wymogiem poszukiwania Boga jest więc kultura słowa". Benedykt XVI przypomina też znamienny fakt - o nieprawdopodobnie istotnych konsekwencjach dla kultury Europy - nierozdzielności w monastycyzmie zachodnich eschatologii i gramatyki, bowiem "w pragnieniu Boga zawiera się miłość kultury literackiej, umiłowanie słowa, jego zgłębianie w każdym wymiarze. W słowie biblijnym Bóg idzie do nas, a my do Niego, i dlatego mnisi musieli uczyć się zgłębiać tajniki języka, rozumieć jego strukturę i zastosowanie". Benedykt XVI objaśnia, jak niezbędne - z uwagi na poszukiwanie Boga - zaczęły być w Europie nauki świeckie, jak impulsem dla ich rozwoju stało się pragnienie Prawdy. "Z tego względu", przypomina Papież, "biblioteka stanowiła integralną część klasztoru, podobnie jak szkoła". Kto dziś mógłby w ten sposób określić początki szkolnictwa? Kto miałby odwagę zwrócić na ten fakt uwagę młodzieży? A przecież, przekraczając bramy szkół, stajemy w jednym szeregu z tymi, którzy wyruszając na poszukiwanie Boga, "musieli uczyć się zgłębiać tajniki języka, rozumieć jego strukturę i zastosowania". Kto potrafiłby równie głęboko ukazać więź kulturową, która nas, Europejczyków, stanowi? Kto - z uwagi na tę chwalebną przeszłość naszej kultury - potrafiłby bronić prawa dzieci do uczenia się w szkole prawdziwej historii Kościoła i korzystania wyłącznie z "wysokiego słowa", z literatury i kultury najwyższych lotów, krystalicznie czystej w swym kształcie artystycznym i w swych intencjach? Kto - w imię prawdy o tym, skąd przychodzimy jako Europejczycy, miałby odwagę wyrzucić wszystkie śmieci z bibliotek szkolnych i z pulpitów uczniowskich i zabrać się, powoli i rzetelnie, do porządkowania myślowej zawartości tzw. reform edukacyjnych, których źródło tkwi w obcym nam kulturowo, wrogim i niebezpiecznym dla cywilizacji europejskiej marksizmie? Benedykt XVI poświęcił ważną część swojego wykładu relacjom między "literą" Słowa biblijnego i Duchem, pozwalającym zrozumieć je w wolności. "Duch Pański, który wyzwala", mówi Ojciec Święty, "nie daje się sprowadzić do idei lub osobistej wizji, którą przekazuje. Duch jest Chrystusem, a Chrystus jest Panem, który wskazuje nam drogę". Ojciec Święty trafia tutaj w szczególnie ważny i czuły punkt mapy słabości współczesnej kultury. Nie da się ignorować zależności między "więzią pojmowania i miłości" rozszerzającą horyzont literalnego rozumienia tekstów biblijnych, i wolnością, która "głęboko ukształtowała kulturę zachodnią". Ojciec Święty w tym jednym miejscu wypowiedział się ze stanowczością o naszej współczesności: "Kwestia tej relacji pojawiła się na nowo w naszym pokoleniu jako wyzwanie wobec dwóch biegunów, którymi są: z jednej strony subiektywna arbitralność, z drugiej - fundamentalistyczny fanatyzm". I dodał bezlitosną w swej wymowie - chciałoby się powiedzieć - choć w niezrównanie eleganckiej, wyważonej formie diagnozę dzisiejszej rzeczywistości: "Gdyby dzisiejsza kultura europejska traktowała wolność jako totalny brak więzi, byłoby to rzeczą zgubną i prowadziłoby nieuchronnie do fanatyzmu i arbitralności. Brak wolności i arbitralność nie są wolnością, ale jej destrukcją". Łagodny nauczyciel w szkole prawdziwych elit Słuchanie Ojca Świętego to przywilej i dar. Można powiedzieć, że ci, którzy nakłonili uszu ku jego słowom, już wkroczyli na drogę ku odbudowie kultury. Uczynili to bowiem wobec wielu przeciwności, wobec całkowitego niemal zignorowania przekazu jego myśli przez świeckie media, wobec braku dojrzałych komentarzy, ożywionej dyskusji, która powinna im towarzyszyć - a która z pewnością rozgorzałaby już od pierwszego dnia jego katechez we Francji, gdybyśmy nie utracili tego pierwotnego źródła naszej tożsamości duchowej i cywilizacyjnej. Jest to także droga prowadząca ku odrodzeniu edukacji - czy będzie to edukacja w szkołach publicznych czy prywatnych, czy prowadzona w domach rodzinnych przez rodziców rozumiejących powagę sytuacji, czy przez kapłanów wobec powierzonych im dzieci. Media, poprzez przemilczenie pielgrzymki, poprzez panujący w nich chaos informacyjny chciałyby "ukraść" nam słowa tego nauczania. Zatem ich przechowanie, namysł nad nimi, kontemplacja tej nauki, to konieczna lekcja kultury, do której wzywa nas Kościół. Ojciec Święty patrzy na współczesność z ojcowską łagodnością. Wie, że człowiek tej epoki, przedstawiciel zlaicyzowanej Europy, cierpi z powodu swojego oderwania od korzeni, czuje się niepewny i zagubiony, wbrew najbardziej mylącym deklaracjom, które wciąż składa, iż jest mu bardzo dobrze, że jest szczęśliwy. Jest mu nieraz naprawdę bardzo trudno znaleźć drogę do Boga. W Collegium Bernardinum Papież pokazał analogię między sytuacją ludzi, którzy słuchali św. Pawła na Aeropagu, "którzy pytają i poszukują", "szukają Tego, którego w gruncie rzeczy znają, a który pomimo to jest Nieznany i Niepoznawalny", a dzisiejszym zagubieniem i dezorientacją wielu ludzi. To, co powiedział Ojciec Święty na ten temat, jest niezwykle delikatne, pełne szacunku do człowieka i swego rodzaju bólu z powodu jego zagubienia. "W głębi swej myśli i świadomości człowiek wie w pewien sposób, że Bóg musi istnieć i że źródłem wszystkich rzeczy nie może być irracjonalność, lecz Rozum stwarzający, nie ślepy przypadek, ale wolność. Jednakże, mimo że wszyscy ludzie w jakiś sposób wiedzą o tym, co podkreśla św. Paweł w Liście do Rzymian (1, 21), ta świadomość pozostaje niejasna: Bóg pomyślany i skonstruowany przez ludzki umysł nie jest prawdziwym Bogiem". W tym miejscu wykładu Papież Benedykt XVI pokazuje, jak tragiczne dla człowieka są skutki zerwania ciągłości kulturowej, odwrócenia się od Źródła. Nie nazywając jej wprost, Ojciec Święty odnosi się do pychy rozumu, który chce nasycić się sam sobą i w ten sposób - paradoksalnie, głosząc kult racjonalności - zamyka sobie drogę do Prawdy. "Jednakże zawsze będzie potrzebna pokora rozumu, by móc Go [tj. Boga, który się nam objawił - przyp. E.P.P.] przyjąć. Potrzeba pokory człowieka, by odpowiedzieć na pokorę Boga". Rzadko można obcować z myślą tak, w gruncie rzeczy, prostą i tak sięgającą sedna naszych niepokojów i tragicznego rozdarcia między dawną a współczesną Europą, jak ta, kończąca paryską lekcję historii naszej kultury: "...podobnie jak niegdyś w licznych wizerunkach bóstw kryło się i żyło pytanie o nieznanego Boga, tak i dziś nieobecność Boga milcząco niepokoi pytaniem o Niego. Quaerere Deum - szukanie Boga i pozwalanie, by nas odnalazł, jest tak samo potrzebne dziś, jak i w przeszłości". Oto najkrótsza i najbardziej syntetycznie podana diagnoza stanu Europy Zachodniej, która się zagubiła, dając się wyzuć ze swojej tożsamości. Duchowej i intelektualnej. Ojciec Święty nie musi nawet wymieniać terminu "postmodernizm", bowiem doskonale rozumiemy, że w swym kończącym słowie odnosi się właśnie do tego tragicznego świadectwa upadku myśli zachodniej, stosując - dodajmy - charakterystyczny dla stylu swoich katechez tryb przypuszczający, by złagodzić nieco wymowę swojej końcowej, niezwykle ostrej diagnozy: "Czysto pozytywistyczna kultura, dla której pytanie o Boga należałoby jedynie do dziedziny subiektywizmu, jako nienaukowe, byłaby kapitulacją rozumu, rezygnacją z jego najwyższych możliwości, a tym samym porażką humanizmu, i to o poważnych następstwach". "...i pozwolić, by nas odnalazł" W książkach, którymi chce "umeblować głowy" młodych Polaków Ministerstwo Edukacji Narodowej, nie znajdziemy podobnych tropów myślowych (chwalebnym wyjątkiem są dzieła naszych narodowych wieszczów - niestety obowiązujące tylko we fragmentach - a także Henryka Sienkiewicza i "Pożoga" Zofii Kossak-Szczuckiej). Wątki chrześcijańskie w literaturze, uznane przez neomarksizm i postmodernizm za szkodliwe, ratują przecież człowieka przed pustką i oszustwem fałszywych bożków, i zawsze, w ciągu dwóch tysięcy lat trwania naszej cywilizacji, dawały siłę nowym pokoleniom jako najważniejszy przekaz kulturowy. Nadszedł chyba stosowny czas, by rodzice i nauczyciele upomnieli się o kontakt ich dzieci i wychowanków z prawdziwą kulturą. Jeszcze nie zapomnieliśmy nazwisk pisarzy i poetów. Jeszcze pamiętamy okładki książek, których lektura wzmacniała naszą nadzieję. Które napełniały nas prawdziwą radością. Jak bowiem zauważył we Francji Ojciec Święty, "nadszedł dobry czas, by wrócić do Boga". Ewa Polak-Pałkiewicz "Nasz Dziennik" 2008-09-25

Autor: wa