Pełna zwrotów akcji walka o piłkarskie mistrzostwo Polski
Treść
Jesienią wydawało się, że nic i nikt nie zdoła odebrać mistrzostwa Polski piłkarzom poznańskiego Lecha. Podopieczni Franciszka Smudy nie tylko prowadzili w tabeli, ale i grali najlepszy futbol, łącząc wrażenia estetyczne ze skutecznością. Wiosną stracili jednak impet, a na finiszu spadli aż na trzecie miejsce. Tytuł drugi rok z rzędu przypadł krakowskiej Wiśle, która potrafiła zachować najwięcej zimnej krwi i miała w sobie mnóstwo determinacji i wiary, kluczowych w najważniejszych chwilach sezonu.
Wisła - z determinacją
"Biała Gwiazda" była oczywiście w gronie faworytów, ale nikt się nie spodziewał, że sięgnie po laury w stylu tak przekonującym i z tak ogromną przewagą, jak w poprzednim sezonie. To się sprawdziło. Od lat doznająca systematycznego upływu krwi drużyna znów została osłabiona, odejścia Dariusza Dudki, Jeana Paulisty i Adama Kokoszki zdawały się wieszczyć koniec dominacji. Zimą nie było lepiej, a gdy w trakcie rundy wiosennej do Tereka Grozny odszedł Cleber, Wisła wywieszała białą flagę. Teoretycznie. Nic nie zapowiadało, że może być dobrze, a na domiar złego zespołem zaczęły wstrząsać kontuzje Pawła Brożka i Marcina Baszczyńskiego. Sytuacja była zła, trudna, Maciej Skorża miał cały czas pod górkę, musiał znaleźć receptę, skuteczne wyjście. Znalazł. Po fatalnej - jak na możliwości i oczekiwania - jesieni, zakończonej z czterema porażkami na koncie (w tym upokarzającą 1:4 na własnym stadionie z Lechem Poznań), Wisła była czwarta w tabeli, ze stratą trzech punktów do "Kolejorza". Kiedy wiosną ten dystans wzrósł do pięciu "oczek", wydawało się, że krakowianie muszą pożegnać się z marzeniami o tytule. A jednak stało się coś zadziwiającego, w sobotę pod Wawelem odbyła się feta, "Biała Gwiazda" cieszyła się z mistrzostwa. Jak to możliwe?
Po pierwsze, Maciej Skorża umiał raz jeszcze trafić do piłkarzy. Wpoił im wiarę i przekonanie, że nic jeszcze nie jest stracone. W rundzie rewanżowej krakowianie nie zawsze grali świetnie, notowali wpadki (remisy w Bytomiu i Gliwicach), ale do końca parli do przodu z ogromnym zaangażowaniem i determinacją. Trener umiejętnie rotował składem, nie załamywał rąk, gdy wypadali bracia Brożkowie, Cleber, Marcelo i Baszczyński, wynajdywał zastępców, łatał dziury, jak mógł - skutecznie. Choćby taki Junior Diaz, gdy wymagały tego okoliczności, grał na lewej obronie i pomocy, rozgrywał, zabezpieczał środek defensywy. Skorża potrafił wprowadzić do drużyny młodzież, pod koniec sezonu sam z zaskoczeniem przyjął nawet fakt, że średnia wieku Wisły okazała się najniższa w lidze! Marcelo, Rafał Boguski, Patryk Małecki czy Piotr Ćwielong udźwignęli ciężar odpowiedzialności, nie bali się podejmować ryzyka, strzelali ważne bramki. "Biała Gwiazda" w rundzie wiosennej miała w kadrze tylko pięciu, sześciu obrońców, a tymczasem, nie dość że nie traciła goli, to jeszcze defensorzy zadawali kluczowe trafienia rywalom. Marcelo, Baszczyński, Peter Singar zastępowali napastników i dbali o to, by Paweł Brożek wracał do zdrowia bez zbytnich stresów. W końcówce sezonu górę wzięło doświadczenie wiślaków, dla których walka o mistrzostwo to nic nowego. Wytrzymali presję, wygrali najważniejsze mecze, przełamali wyjazdową niemoc i zdobyli tytuł.
Wisła została mistrzem, bo miała w składzie Pawła Brożka, najlepszego gracza i strzelca ligi, Radosława Sobolewskiego, największego wojownika, który parł do przodu nawet w sytuacjach beznadziejnych, Arkadiusza Głowackiego, który szefował defensywie jak prawdziwy lider, i Macieja Skorżę. Wiosną krakowianie nie doznali porażki, przywieźli remis z Poznania i w meczu sezonu pokonali u siebie Legię Warszawa.
Lech - na własne życzenie?
Część komentatorów, a wśród nich jest m.in. Leo Beenhakker, uważa jednak, iż nie tyle Wisła zdobyła tytuł, co stracił go Lech. Trochę to krzywdzące, ale z drugiej strony na początku rundy wiosennej "Kolejorz" zdawał się być kandydatem numer jeden do mistrzostwa i miał wszystkie karty w ręku. Jesienią zachwycał, grał piłkę widowiskową, efektowną, skuteczną, na jego poczynania patrzyło się z prawdziwą przyjemnością. Rozwijał się talent Roberta Lewandowskiego, Semir Stilić pracował na miano najlepszego obcokrajowca w dziejach ligi, błyszczeli Rafał Murawski, Hernan Rengifo, Manuel Arboleda i Sławomir Peszko. Franciszek Smuda mógł śmiało umawiać się z działaczami na negocjacje odnośnie do warunków przedłużenia kontraktu, Lech imponował. W sobotę, po ostatnim meczu sezonu, kibice brawami pożegnali jednak tylko trenera, który zakończył przygodę z Poznaniem. Piłkarzom "podziękowali" gwizdami. Jak to możliwe? Ano zespół nie wytrzymał presji. Im bardziej tytuł stawał się realny, tym gorzej grał. Remisował mecz za meczem, tracił punkty nawet ze słabeuszami, nie był w stanie narzucać swoich warunków gry, a jeśli już prowadził, cały trud kolegów zaprzepaszczali obaj bramkarze, których interwencje przysparzały Smudzie bólu głowy. Szybko okazało się, że kadra drużyny jest strasznie wąska, brakuje klasowych rezerwowych potrafiących wejść do składu bez radykalnego obniżenia poziomu gry. Gdy w Wiśle kontuzję leczył Paweł Brożek, zastępowali go Boguski, Małecki lub Ćwielong, rezerwowy Wojciech Łobodziński przesądził o wygranej w Gdańsku. Kiedy w Lechu wypadali Murawski lub Rengifo, Smuda bił na alarm i rwał włosy. Do tego doszedł problem chyba największy - mentalny. Już jesienią największe (zagraniczne) gwiazdy "Kolejorza" zaczynały snuć cudowne wizje przyszłości, w których Lech nie odgrywał żadnej roli. Stiliciowi zamarzył się Celtic Glasgow, Rengifo nie spieszył się z przedłużeniem umowy, Arboleda przebąkiwał coś o pragnieniu sprawdzenia się w silniejszej lidze, nawet Lewandowski nie ukrywał chęci wyjazdu za granicę. Wiosną żaden z nich (!) nie zbliżył się do poziomu prezentowanego jesienią, może z wyjątkiem Lewandowskiego. Stilić najczęściej snuł się po boisku, zatracił gdzieś błysk, instynkt. Efekt? Lech spadł na najniższe miejsce podium.
Legia - nie wszystko złoto...
Wyprzedziła go jeszcze Legia, która jednak nie popadła z tego powodu w specjalną euforię. Przeciwnie. Warszawiacy zgodnie uznali sezon za przegrany, gdyż celowali w mistrzostwo i mieli szansę je zdobyć. Czemu zatem nie zdobyli? Bo mieli w kadrze tylko jednego napastnika, Takesure'a Chinyamę, do tego szalenie chimerycznego i marnującego dziesiątki sytuacji. Niby został "współkrólem" strzelców, ale tylko w Krakowie mógł i powinien zdobyć przynajmniej dwie, trzy bramki. Wówczas Legia nie przegrałaby z Wisłą i być może sięgnęłaby po tytuł. Kompletnie nie wypaliły transfery, zaciąg z Hiszpanii udowodnił, że nawet w kraju mistrzów Europy produkują piłkarzy beznadziejnych i niegodnych biegania po polskich boiskach. Działacze wydali na nich setki tysięcy euro, sowicie opłacali, a trener Jan Urban i drużyna pożytku nie mieli żadnego. Zagubił formę Roger. Brazylijczyk z polskim paszportem po Euro 2008 liczył chyba na propozycje z najlepszych lig europejskich, a ich brak zdołował go tak bardzo, że był cieniem samego siebie z lat minionych. Mimo to Urban konsekwentnie na niego stawiał, i to był błąd. Obniżył loty błyskotliwy Miroslav Radović. Świetny poziom cały czas utrzymywali tylko Jan Mucha i Maciej Iwański, ale to okazało się zbyt mało. Legia na tytuł nie zasłużyła.
Wisła była liderem do czwartej kolejki. Rozgromiona przez Lecha w piątej spadła na dalsze miejsce, na pierwsze awansowała Polonia Warszawa. Po siódmej serii na czele znalazła się Legia, ale za chwilę znów wyprzedziła ją Wisła. Potem znów na czele znajdowały się to Legia, to Polonia, rundę jesienną na pierwszej pozycji zakończyły "Czarne Koszule". Na przerwę zimową w fotelu lidera udał się jednak Lech. W marcu "Kolejorz" miał już pięć punktów przewagi nad Wisłą i w perspektywie mecz z nią na własnym stadionie. W 24. kolejce poznaniacy stracili prowadzenie na rzecz Legii. Najważniejszy - jak się okazało - mecz sezonu odbył się w 27. serii. "Biała Gwiazda" pokonała 1:0 legionistów, wyprzedziła ich w tabeli i pierwszego miejsca już nie oddała.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-06-02
Autor: wa