Pieniądze z Unii to za mało
Treść
Chociaż w Zachodniej Europie zwiększa się deficyt budżetowy i szerokim strumieniem przekazuje się środki publiczne na ratowanie narodowych gospodarek, co nie zawsze jest zgodne z prawem UE, polski rząd postępuje dokładnie odwrotnie. Wicepremier Waldemar Pawlak powiedział wczoraj, że gdy zagraniczni politycy pytają go, dlaczego Polska nie zwiększa deficytu, to on mówi im, że nie musimy tego robić. - Skutecznie trzeba wykorzystywać środki unijne - odpowiada swoim rozmówcom wicepremier. Jego pomysł miałby szanse powodzenia, jednak tylko wtedy, gdy tempo wchłaniania środków z UE przez naszą gospodarkę byłoby szybsze.
Zmniejszanie deficytu środkami unijnymi napotyka na poważną trudność. - Obecne tempo wydawania środków z Unii Europejskiej wskazuje, że to może się w tym roku nie udać. Co prawda w tym roku ma być i tak lepiej, bo tempo to ma wynieść 70 proc. w stosunku do całorocznej puli, a w zeszłym roku było to 30 proc. planu na 2008 r. - stwierdza Marek Dietl, ekspert z Instytutu Sobieskiego.
Środków z Unii mogłoby wystarczyć na pobudzenie koniunktury gospodarczej, ale opieszałość rządowej administracji jest przeszkodą w ich skutecznym zaabsorbowaniu. - Unia przesłała nam już zaliczkę w wysokości 6 mld euro [ok. 25 mld zł], która leży w NBP. Komisja Europejska oczekuje, że zaliczka będzie wysyłana do beneficjentów. Unia pozwoliła nawet w warunkach kryzysu, aby dawać beneficjentom zaliczki do 100 proc. - mówi nam Grażyna Gęsicka, minister rozwoju regionalnego w poprzednim rządzie. - Biorąc pod uwagę, że rząd stracił ubiegły rok, to nie wiem, czy to może udać się w tym roku. Gdybyśmy zrobili wszystko, co się da, poprawili organizację, zmienili prawo, administrację, to można by wprowadzić te pieniądze na rynek szerszym strumieniem - dodaje.
Scenariusz utrzymania niskiego deficytu i wypełnienia środkami Unii luki popytowej w gospodarce wywołanej kryzysem byłby możliwy do zrealizowania pod warunkiem - jak twierdzi Dietl - że nagle weszlibyśmy na ścieżkę wydawania pieniędzy z UE na poziomie 120 proc. tego, co założyliśmy. - W ten sposób być może uzupełnilibyśmy tę lukę, ale jest to po prostu niemożliwe organizacyjnie. Dlatego powinniśmy zakładać większy deficyt, aby pobudzić gospodarkę. Samymi pieniędzmi z UE nie da się tego zrobić - uważa ekspert z Instytutu Sobieskiego.
Obawy rządu przed zwiększaniem deficytu wydają się wciąż nie mieć uzasadnienia w warunkach kryzysu. - Deficyt i tak się powiększy. I pytanie, czy zaczynamy stymulować gospodarkę i liczymy, że przynajmniej część tych pieniędzy wróci w postaci podatków, czy czekamy, aż to się samo zmaterializuje - mówi Dietl.
Zdaniem Jerzego Żyżyńskiego, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, deficyt w Polsce jest ustalony na niskim poziomie, dlatego powiększenie go jest uzasadnione. - Niski deficyt oznacza m.in. redukcję środków na naukę i szkolnictwo, co jest poważnym błędem, bo to są dziedziny niedofinansowane. Jeśli w warunkach kryzysu to niedofinansowanie się pogłębi, to będzie jeszcze gorzej - twierdzi Żyżyński.
Scenariusz większego deficytu dla ratowania poziomu życia obywateli realizowany jest w państwach Europy Zachodniej, dlatego mógłby być także w Polsce. - Potrzebujemy teraz pewnej ilości środków, aby pobudzić gospodarkę, aby brakujący popyt ze strony przedsiębiorstw i konsumentów uzupełnić. Tak się wychodzi z kryzysu, tak jest na Zachodzie. To jest zadanie budżetu: w trudnych czasach po to się podwyższa deficyt, żeby globalny popyt pozostawić na stałym poziomie - podkreśla Marek Dietl.
Paweł Tunia
"Nasz Dziennik" 2009-02-17
Autor: wa