Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pospieszna ratyfikacja na pewno nie wzmocni Polski

Treść

Z Markiem Jurkiem, liderem Prawicy Rzeczypospolitej, rozmawia Artur Kowalski Mamy kolejny dzień kłótni między dwoma największymi ugrupowaniami parlamentarnymi, które deklarują, że popierają traktat reformujący. Padają słowa o kompromitacji na arenie Unii Europejskiej, jeżeli go nie ratyfikujemy. Co w rzeczywistości będzie oznaczało to, że nie przyjmiemy traktatu? - Wtedy nie wejdzie w życie niekorzystny dla Polski (i również dla Europy!) traktat. Na pewno wtedy - jak Dania po Maastricht - będziemy proszeni o zgłoszenie korekt do traktatu. Poza tym z zatrzymania ratyfikacji traktatu wielu byłoby w Europie zadowolonych, bo chętnych do dalszej debaty będzie więcej. "Domknięcie" obecnej wersji parakonstytucji to dzieło Angeli Merkel i prezydencji Niemiec. Przypomnę, że Polska od momentu, gdy Konwent Valery'ego Giscarda d'Estaing przedstawił projekt konstytucji dla Unii Europejskiej, zajmowała bardzo aktywne stanowisko w tej dyskusji. Pod presją opinii publicznej zaczęły to jeszcze rządy lewicowe. Polska w porozumieniu z Hiszpanią odrzuciła pierwszy projekt tego traktatu, a potem wspólnie z grupą popierających nas państw wystąpiła w obronie wartości chrześcijańskich. Te aktywne negocjacje i determinacja potwierdzona sprzeciwem utorowały premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi drogę do wynegocjowanego "yes" - budżetu na lata 2007-2013. Nasza pozycja negocjacyjna była mocna, bo partnerzy widzieli, że swoje oczekiwania traktujemy nie deklaratywnie, nie retorycznie, ale serio. Dziś pospieszne, z oklaskami, ratyfikowanie traktatu, który odrzucił polskie postulaty, nie tylko będzie urągało naszej godności narodowej, ale obniży naszą pozycję wśród państw Unii Europejskiej na wiele lat. Polskie postulaty będą długo jeszcze traktowane jako propaganda na użytek opinii wewnętrznej, z której się prędzej czy później i tak wycofamy. Czy to oznacza, że w którymś momencie zmieniliśmy swoje stanowisko? - O tym, że Polska przeorientowała swoje stanowisko negocjacyjne, świadczą wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który dziś - gdy mówi, że mogło być znacznie gorzej - odwołuje się nie do wstępnych polskich postulatów, ale do konstytucji Giscarda. A ta, przypomnę, była zdecydowanie odrzucona przez naszą opinię w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku. Politycy Platformy Obywatelskiej mówią, że dojdzie do naszej kompromitacji, jeśli nie uda się w Polsce ratyfikować traktatu. Będziemy skompromitowani? Czy Francja bądź Holandia, które odrzuciły poprzednią unijną konstytucję, się skompromitowały? - Pozycja Francji i Holandii uległa wzmocnieniu. Francuzów raziły zewnętrzne znamiona państwowości przydawane Unii Europejskiej. Z tego ostatecznie zrezygnowano. Ale przypomnę, że wcześniej były podobne przypadki, że państwa, które otwarcie okazywały swój sprzeciw, wyraźnie potem zyskiwały. Dania uzyskała cały szereg przywilejów wewnątrz Unii właśnie dlatego, że odrzuciła traktat z Maastricht. Premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher uzyskała z kolei trwałe zmniejszenie składki brytyjskiej, dlatego że sprzeciwiała się, twierdząc, że wyliczona pierwotnie wysokość składki nie odpowiada korzyściom Wielkiej Brytanii wynikającym ze wspólnej polityki rolnej. Kraje, które domagały się respektu dla swojego stanowiska narodowego, z reguły wzmacniały swoją pozycję w Unii. A co się stanie, jeśli traktat ratyfikujemy? - Będziemy mieli znaczne pogorszenie zasad współpracy europejskiej i pozycji Polski w UE. Od strony podejmowania decyzji większościowych będzie sytuacja, w której za całą Unię może decydować 15 państw starej Unii (dokładnie to oznacza 55 proc. państw reprezentujących 65 proc. ludności). Decyzje podejmowane wcześniej w drodze uzgodnień będą mogły być podejmowane tak, jakby w Unii nie było Polski, Czech czy Litwy. To otwiera drogę do uzależnienia, bo kraje świadome zależności od silniejszych będą skazane na uległość i na zabieganie o przychylność silniejszych, dominujących państw w Unii. Biorąc pod uwagę fakt, że wielkim zadaniem Unii Europejskiej jest ograniczenie, a następnie likwidacja barier rozwoju materialnego między Europą, która korzystała z wolności, a tą Europą, która dopiero w latach 80. została uwolniona spod dominacji sowieckiej, stworzenie takiej nierówności decyzyjnej w UE poważnie utrudni politykę solidarności. Istnieje poważna obawa, że przyszłe budżety UE będą znacznie mniej solidarne niż obecny. Stwarza to szczególne zagrożenie dla zakresu działania wspólnej polityki rolnej. Jej ograniczenie oznaczałoby w praktyce, że polscy rolnicy nigdy nie będą korzystali z takich dopłat, jak rolnicy niemieccy czy francuscy. Dlatego że gdy dojdziemy do 100-procentowych dopłat, owe 100 proc. będzie sumą znacznie niższą niż dziś. Spór wokół traktatu w Polsce toczy się w tej chwili nie wokół "tak" lub "nie" dla traktatu, lecz wokół poprawek Prawa i Sprawiedliwości mających zabezpieczyć to, co zostało wynegocjowane. - To jest gra pozorów. Obie wielkie partie polityczne nie różnią się w ocenie tego traktatu. Z dużym zażenowaniem słuchałem posłów PiS, którzy oburzali się w Sejmie, że podważa się ich poparcie dla traktatu lizbońskiego. A na czym miałyby polegać owe "zabezpieczenia"? Mówi się na przykład o zabezpieczeniach ładu moralnego. Ale przecież w podstawowym tekście traktatu umieszczono koncept orientacji seksualnych ze słynną formułą "zakazu jakiejkolwiek dyskryminacji". Przecież wiemy, że ten "zakaz jakiejkolwiek dyskryminacji" stał się podstawą dyskryminacji Republiki Włoskiej, która została pozbawiona prawa udziału w Komisji Europejskiej wcześniej wskazanego przez siebie kandydata, profesora Rocco Butiglionego, który przyznając się na poły prywatnie, że wierzy w zasady moralności chrześcijańskiej, został oskarżony o homofobię. To wielki skandal, że polscy negocjatorzy tak lekceważąco odnieśli się do opinii katolickiej i w ogóle nie zakwestionowali tego punktu ani nie domagali się umieszczenia praw rodziny wśród zasad podstawowych Unii. Wyłączenie Karty Praw Podstawowych niewiele tutaj zmienia, bo chodzi o punkty umieszczone bezpośrednio w traktacie reformującym. Oznaczać to będzie, że Polska będzie podlegać nieustannej presji właśnie w oparciu o te przepisy. Nie mówiąc już o tym, iż jest to zwyczajna zdrada pamięci Jana Pawła II, który wierzył w to, że będziemy w Unii Europejskiej bronili personalistycznej koncepcji praw człowieka przed koncepcją praw przeciwstawianych Dekalogowi. O co w takim razie cała ta awantura w naszym Sejmie? - Obie partie porzuciły swoje zobowiązania społeczne. Platforma Obywatelska obiecywała do śmierci bronić obecnej pozycji Polski w Unii Europejskiej wynikającej z traktatu nicejskiego. PiS ogłosiło program "Europy Solidarnych Narodów" i "Polski katolickiej w chrześcijańskiej Europie". Dziś zajmują jednakowe stanowisko, jeżeli chodzi o ocenę traktatu reformującego, ale jednocześnie - walcząc zażarcie o władzę - szukają płaszczyzn, na których się będą różnić. Im mniej się różnią realnie, tym więcej różnic demonstrują. Pojawia się koncepcja powrotu do referendum w sprawie ratyfikacji traktatu... - Referendum jest ostatnią instancją, przez którą opinia publiczna może się sprzeciwić temu traktatowi. Jednak dziś Polacy są bez przerwy dezorientowani, jeśli chodzi o sens tego traktatu. Wmawia się ludziom, że to głosowanie nad udziałem Polski w Unii Europejskiej albo nawet nad jej istnieniem. Dlatego wyborcy, którzy uwierzyli w program "Europy Solidarnych Narodów", powinni się przede wszystkim domagać od Prawa i Sprawiedliwości odrzucenia tego traktatu. Nie na niby, z ubolewaniem nad odrębnością poglądów ministra Religi czy minister Gęsickiej, ale po PiS-owsku. Jeśli PiS będzie chciało - traktat będzie odrzucony. Jeśli będzie przyjęty - będzie to znaczyć, że PiS go chciało, nawet jeśli na pokaz lub dla spokoju sumienia zagłosuje przeciw niemu bardzo wielu posłów. Tu potrzeba 154 głosów, i PiS ma je z zapasem. To władza, za której sprawowanie odpowiada. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-03-18

Autor: wa