Projekt najgorszy z możliwych
Treść
Zdjęcie: FRANCOIS-LENOIR/ Reuters
Dnia 16 lipca 2014 r. rząd przyjął projekt Ustawy o leczeniu niepłodności i skierował go do tzw. konsultacji społecznych. Mało kto o tym usłyszał, jako że był już okres urlopowy i ludzi bardziej zajmowała pogoda i perspektywa zasłużonego wypoczynku niż śledzenie zmian na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji. Te „konsultacje” skończyły się 18 sierpnia, przy niemal całkowitym milczeniu mediów.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że rząd usiłuje przepchnąć projekt – najbardziej liberalny z dotychczas przedstawianych na forum publicznym – w czasie wakacyjnym, po cichu. Argumentuje się, że pośpiech jest wymuszany przez prawo unijne, gdyż Polska jest ostatnim krajem UE, który nie ma stosownej legislacji odnośnie do leczenia niepłodności. Bo niewątpliwie projekt powstał w pośpiechu, o czym może się przekonać każdy, kto jednak zechce poświęcić swój czas jego uważnej lekturze. Poza tym przecież wszyscy wiemy, że pośpiech jest złym doradcą…
Rozmawiałem na temat tego projektu z lekarzami (ginekologami i endokrynologami) zaangażowanymi w leczenie niepłodności w Instytucie Rodziny w Warszawie i w innych ośrodkach naprotechnologicznych. Na bieżąco śledzę ich dyskusję nad tym projektem. I podobnie jak oni, jestem z jednej strony rozczarowany jego treścią, a z drugiej zasmucony jego wymową.
Projekt zawiera wiele błędów, zarówno merytorycznych, jak i formalnych. Jest niespójny wewnętrznie i zewnętrznie, czyli stoi w sprzeczności z już obowiązującym ustawodawstwem.
Zmarły przed ośmiu laty ks. prof. Janusz Nagórny zapewne by go opisał następująco: poszczególne artykuły i paragrafy łączy w nim tylko kartka papieru, na którym go wydrukowano. Choć może nie do końca – łączy go chęć zalegalizowania obecnego stanu rzeczy i zagwarantowanie państwowej ochrony i finansowania ośrodkom sztucznego rozrodu.
„Leczenie”
Pierwszą i zasadniczą wadą tego projektu jest niemal całkowite ograniczenie leczenia niepłodności do stosowania procedur sztucznego rozrodu, a nade wszystko zapłodnienia pozaustrojowego (por. art. 1, p. 2). Należy przypomnieć, że techniki te nie są leczeniem niepłodności, gdyż niepłodne pary pozostają niepłodne po ich zastosowaniu. Oczywiście, w jakimś stopniu in vitro może rozwiązać problem bezdzietności pary małżeńskiej, jednakże używanie w tym zakresie terminu „leczenie” jest zwykłą manipulacją.
Co prawda projektodawca zamieścił uwagę, że procedury pozaustrojowe mają być stosowane tam, gdzie inne działania terapeutyczne zawiodły, jednakże w żaden sposób nie określa ani zakresu, ani czasu trwania diagnostyki, tudzież terapii, które musiałyby być podjęte, by skierować parę do owej „ostatecznej instancji”. Zgodnie z art. 6 leczenie niepłodności (w rozumieniu ustawy) musi obejmować procedury sztucznego rozrodu. Podmioty lecznicze, które zajmują się leczeniem niepłodności, ale nie przeprowadzają zabiegów sztucznej inseminacji lub in vitro, nie mogą posiadać statusu centrum leczenia niepłodności. Jest to bardzo poważne nadużycie prowadzące do zawłaszczenia w sposób nieuprawniony przychylności państwa i finansowania przez ośrodki in vitro.
Dla solidnej diagnostyki i terapii niepłodności w zgodzie z logiką dobrej medycyny ukierunkowanej na przywrócenie zdrowia prokreacyjnego małżonków nie ma w tym projekcie miejsca. Innymi słowy, ustawa przekreśla cały wysiłek lekarzy naprotechnologów, którzy swoje życie i kunszt lekarski poświęcili rzeczywistemu leczeniu niepłodności.
In vitro dla par homoseksualnych
Projektodawca przez leczenie niepłodności rozumie także stosowanie in vitro wobec osób samotnych i par homoseksualnych. Z logicznego punktu widzenia jest to zabieg absurdalny, gdyż pary homoseksualne właśnie ze względu na swoją jednopłciowość są niepłodne. Płodność zawsze dotyczy konkretnej pary: mężczyzny i kobiety. Ze względu na naturę tej relacji, ale też ze względu na dobro dziecka konieczne jest, aby ów związek miał stabilny, trwały charakter, czego wyrazem jest formalny akt zawarcia małżeństwa.
Zresztą twórcy tego projektu zdają się w ogóle nie brać pod uwagę interesu poczętego drogą in vitro dziecka. Przyjmują za dopuszczalne pobieranie komórek rozrodczych od anonimowych dawców i niemal nieograniczone nimi dysponowanie (por. art. 13-16). Zgadzają się na implantację znajdujących się w stadium zarodkowym dzieci kobietom, których nie łączy z nimi żaden związek. Urodzone w wyniku takiej adopcji prenatalnej dzieci będą miały od samego początku problem z tożsamością, gdyż nie będą w stanie określić, czyimi są dziećmi.
I nie chodzi tu o brak informacji. Kogo bowiem dziecko ma nazwać swoją matką: kobietę, z którą łączy je pokrewieństwo genetyczne, czy tę, która je fizycznie urodziła? Kto będzie ojcem – ten, kto wychowuje, czy mniej lub bardziej anonimowy dawca nasienia?
Doświadczenie z anonimowymi dawcami nasienia z państw zachodnich dobitnie pokazuje, że problem jest bardzo poważny. Dodatkowo, zgoda na takie rozwiązania pociągnie za sobą liczne problemy natury prawnej, takie jak dziedziczenie lub zdolność do zawierania małżeństw. Nie można bowiem wykluczyć sytuacji, że genetycznie spokrewnione osoby (nie wiedząc o tym fakcie) będą chciały zawrzeć małżeństwo.
Nad kwestią anonimowości dawstwa komórek rozrodczych warto się na moment zatrzymać, jako że wiele uwagi poświęcono jej w projekcie, ograniczając ją w zasadzie wyłącznie do dostępu biorców do danych dawców (i vice versa), w żaden sposób nie odnosząc się do zagadnienia dostępu do informacji przez urodzone w wyniku procedur in vitro dziecko. Zresztą, gdyby jakikolwiek zakaz w tym zakresie był wprowadzony, ograniczałby fundamentalne prawa osoby, w tym do informacji na własny temat, prawa chronione konstytucyjnie. Brak takich zapisów sprawia jednak, że gwarantowana projektowaną ustawą anonimowość jest tymczasowa i iluzoryczna i może pęknąć jak bańka mydlana przy pierwszej okazji – czyli po osiągnięciu pełnoletniości przez narodzone z in vitro dziecko.
Mordowanie w imię genetycznej selekcji
Trzeba też zauważyć, że przedstawiony do konsultacji projekt ma swój wymiar eugeniczny. Znajdujący się w art. 19 zapis zabrania co prawda „testowania zarodków” w celu wyboru płci dziecka, ale dopuszcza już taki test (wyboru płci) w celu wykluczenia genetycznej choroby dziedzicznej.
Cóż jednak oznacza możliwość wyboru płci dziecka ze względu na możliwe choroby dziedziczne? Ano to, że jeśli chłopcy byliby zagrożeni daną chorobą, to w wyniku takich badań prenatalnych zostaną poddani „terminacji”, a więc zabici na najwcześniejszym etapie swojego życia. Podobnie zresztą jak wszystkie dzieci niespełniające założonych norm. Ponieważ przywołany art. 19 projektu jest jedynym odnoszącym się do diagnostyki preimplantacyjnej (zapis jest powtórzony w art. 67), proponowany zapis należy interpretować jako przyzwolenie (lub wręcz zachętę) do prowadzenia badań określających genetyczną jakość poczętych w laboratorium dzieci celem eliminacji tych, które są obciążone wadami.
Swoją drogą, jest rzeczą znamienną, że projektodawca nie określił w żaden sposób, co rozumie przez „ciężką, nieuleczalną chorobę genetyczną” i nie przewidział trybu sporządzenia takiej listy, choćby przez stosowne rozporządzenie ministra zdrowia. Oznacza to wprowadzenie do projektu płynnej klauzuli, która w łatwy sposób może się stać przedmiotem manipulacji i nadużyć.
W interesie lobby in vitro
To nie są wszystkie wady projektu. Nie mam żadnych wątpliwości, że przedstawiony do konsultacji społecznych projekt rządowy Ustawy o leczeniu niepłodności jest najgorszym z dotychczasowych projektów ustawy bioetycznej. Jest próbą zabezpieczenia interesów lobby in vitro kosztem lekarzy rzeczywiście starających się o przyczynowe leczenie niepłodności oraz samych pacjentów.
To prawda, że ustawodawstwo unijne domaga się od Polski natychmiastowego wprowadzenia uregulowań w zakresie bioetyki, w tym kwestii wspomaganego rozrodu. Zaniedbania minionych lat przynoszą owoce. Wystarczyłoby jednak, zamiast tworzyć kolejny gniot prawny, ponownie podjąć prace nad już istniejącymi projektami. Albo jeszcze lepiej – nad jednym z nich, obywatelskim projektem „Contra in vitro”.
Problem w tym, że obecna ekipa rządząca, choć może lepiej powiedzieć: obecna klasa polityczna, nie słucha głosu społeczeństwa, czego dowodem jest odrzucenie obywatelskich projektów ustaw o delegalizacji in vitro i o delegalizacji aborcji eugenicznej. Sposób przeprowadzenia tzw. konsultacji społecznych nad projektem Ustawy o leczeniu niepłodności doskonale wpisuje się w tę logikę autorytarnego sprawowania władzy.
Głębi dramatu dodaje fakt, że ustawa o leczeniu niepłodności naprawdę jest potrzebna, ale nie byle jaka. Potrzebna jest ustawa dobra. Potrzebują jej pacjenci, małżeństwa, które borykają się z problemem niepłodności. Potrzebują jej lekarze, aby móc prowadzić solidną diagnostykę istniejących schorzeń i ich skuteczną terapię. Pozostaje mieć nadzieję, że parlamentarzystom, posłom i senatorom nie zabraknie odwagi, by stanąć w obronie zdrowego rozsądku i odrzucić rządowy projekt ustawy już w pierwszym czytaniu.
Dr hab. Piotr Kieniewicz MICNasz Dziennik, 21 sierpnia 2014
Autor: mj