Radość, konsekwencja i wiara
Treść
Rozmowa z Kamilem Stochem, reprezentantem Polski w skokach narciarskich
Czuje Pan dreszcz emocji przed inauguracją sezonu, być może najważniejszego w dotychczasowej karierze?
- Dreszczyk jest, na pierwszy start czekam już od dawna, ale nie potrafię powiedzieć, czy będzie to najważniejszy sezon. Olimpijski debiut mam już za sobą, wiem, co to znaczy być na igrzyskach, ale oczywiście chciałbym, by ten sezon był najlepszy pod względem wyników. Deklaracji żadnych jednak nie złożę, do Vancouver pozostało jeszcze sporo czasu.
Specyfika, wyjątkowość igrzysk Pana przyciąga, mobilizuje, czy wręcz przeciwnie - nakłada dodatkowy balast na barki?
- Igrzyska na pewno są imprezą wyjątkową, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Ja również. W jednym miejscu i o jednym czasie gromadzą się wszyscy najsłynniejsi, najwięksi sportowcy świata, by rywalizować nie tylko o medale, ale i sławę, miejsce w historii, realizację marzeń. Dla niektórych stanowi to faktycznie jakiś balast, ciężar, z którym nie do końca potrafią sobie poradzić. Jak jest w moim przypadku? W Turynie czułem się jak na każdych innych zawodach, starałem się robić, to co umiem, jak najlepiej, koncentrowałem się jak przed konkursem Pucharu Świata. Po części wynikało to pewnie z faktu, że nie mieszkaliśmy w wiosce olimpijskiej, dzięki czemu udawało się uniknąć presji, ale z drugiej strony umykała nam nieco atmosfera i czar tych zawodów. Może teraz będzie inaczej?
Chciałby Pan?
- Jasne. Prawdę powiedziawszy, mam nadzieję, że poczuję gdzieś wewnątrz jakieś ukłucie spowodowane samą obecnością na olimpiadzie. Stając na starcie, chciałbym jednak zapomnieć, gdzie jestem i o co walczę, mieć ,spokojną głowę.
A to będzie wielkie wyzwanie.
- Wiem, ale jeśli się skupię na tym, co mam zrobić, jak mam skoczyć, a nie na konkretnym wyniku, miejscu, powinno być dobrze.
Adam Małysz powtarzał podobne zdanie przez lata: skupiam się na swoim skoku, nie na wyniku. Skutecznie, bo takie myślenie przynosiło efekt, wygrywał.
- Mówił tak Adam, podobnie wypowiadali się - i wypowiadają - przedstawiciele innych dyscyplin. Chodzi bowiem o to, by czerpać radość z tego, co się robi. Ciągłe myślenie o medalach, miejscach, spinanie się, że coś "muszę", i to za wszelką cenę, odbiera tę frajdę, powoduje, że treningi, a nawet starty, stają się niekiedy drogą przez mękę. Radość, konsekwencja, wiara - to podstawy sukcesu.
Na ile jest Pan dziś innym zawodnikiem niż w Turynie, poza tym, że prawie o cztery lata starszym?
- Jestem bogatszy o bagaż doświadczeń. Mam za sobą mnóstwo treningów, skoków, które ukształtowały mnie pod względem fizycznym, technicznym, mentalnym. Zmieniło się moje podejście do tego, co robię. Dawniej być może pojawiała się ta myśl, że coś "muszę". Dziś "chcę", i to nie tylko wymiernych wyników. Medali. Chcę raczej widzieć, że się rozwijam, idę do przodu, a praca przynosi owoce.
Nie zmieniło się za to myślenie kibiców, opinii publicznej. Nadal jest Pan uważany za skoczka numer dwa w kadrze, następcę Małysza. Nigdy nie lubił Pan podobnych porównań.
- Nie lubiłem, ale nie dlatego, że nie lubię Adama. Przeciwnie, jesteśmy dobrymi kolegami, szanuję go za to, jakim jest sportowcem i człowiekiem w ogóle. Mówiłem tak, bo każdy z nas jest inny, wyjątkowy i dąży do swoich celów. Gdybym się skupiał na tym, by być "drugim Małyszem", to pewnie siedziałbym dziś w domu i frustrował się, dlaczego nie mam na koncie podobnych sukcesów i medali jak on. Nie chcę być zawodnikiem numer dwa w kadrze, nie mam ambicji być jej liderem. Chcę po prostu robić swoje, pracować na swoje konto, realizować marzenia. Jeśli mi się to uda, a przy okazji sprawię trochę radości kibicom, będzie wspaniale i będę mógł powiedzieć, że odniosłem sukces.
Jak Pan ocenia swoją formę, przebieg przygotowań do sezonu?
- Jestem zadowolony z treningów. Wykonaliśmy ogromną pracę, i to pod każdym względem. Lato było ciężkie, harowaliśmy mocno i wierzę, że przyniesie to efekty. Łukasz Kruczek stworzył bardzo ciekawą grupę, w której panuje świetna, wręcz rodzinna atmosfera. Integrował nas poprzez różne niekonwencjonalne ćwiczenia, wspinaliśmy się po skałkach, co pomagało rozruszać pewne partie mięśni, lataliśmy szybowcami. Wszystko to pomagało nam się do siebie zbliżyć.
Efekty, szczególnie pod koniec ubiegłego sezonu, było już widać choćby w konkursach drużynowych.
- Zgadza się, zakończyliśmy sezon mocnym akcentem, co było wielkim czynnikiem mobilizującym i motywującym. Stworzyliśmy drużynę, pokazaliśmy, że możemy powalczyć z najlepszymi.
Co pomogło, gdzie tkwiła tajemnica sukcesów tego kroku naprzód?
- Ciężka, konsekwentna praca i przekonanie o tym, że może być dobrze. Tej właśnie wiary i wcześniej nam trochę brakowało. Gdy się ciężko, uczciwie pracuje, a długo nie ma z tego efektów, człowiek zaczyna się zastanawiać nad przyczynami. Szuka powodów, rozmyśla, co powinien zmienić, co poprawić. Pojawiają się nerwy - zwykle zły doradca. Tymczasem w takich chwilach najważniejsze są konsekwencja i przekonanie do tego, co robimy. Nie można szukać nowych rozwiązań na siłę, tylko pracować dalej, wierząc, że owoce przyjdą. Nie ukrywam, że bardzo pomogły mi kontakty z psychologiem sportowym. Pod względem mentalnym, przygotowania "głowy" do zawodów uczyniłem ogromny postęp. Siedmiomilowy krok naprzód.
Jakiego zatem sezonu się Pan spodziewa?
- Odpowiem dyplomatycznie: bardzo ciekawego.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Kamil Stoch od kilku już lat uważany jest za największy talent w polskich skokach narciarskich, zawodnika, który w przyszłości może godnie zastąpić Adama Małysza. Na razie urodzony w Zakopanem 22-latek może się pochwalić czwartym miejscem na mistrzostwach świata w Libercu (uzyskał najlepszą odległość drugiej serii). W rozegranych w lutym tego roku zawodach wyprzedził m.in. Małysza, Austriaka Thomasa Morgensterna oraz Niemca Martina Schmitta. Miesiąc później razem z kolegami z reprezentacji zajął drugie miejsce w drużynowym konkursie Pucharu Świata w Planicy.
Pisk
"Nasz Dziennik" 2009-11-26
Autor: wa