Rosjanie orzekają we własnej sprawie
Treść
Sześć tygodni po katastrofie prezydenckiego Tu-154M pod Smoleńskiem rosyjska komisja lotnicza nie jest w stanie odpowiedzieć na kluczowe pytanie: Dlaczego maszyna znalazła się 15 metrów poniżej poziomu płyty lotniska? Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) orzeka we własnej sprawie, oceniając stan techniczny samolotu serwisowanego w zakładach w Samarze, które certyfikuje. Rodziny ofiar są sceptyczne wobec rosyjskiej narracji.
Edmund Klich, akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, zapewniał w Moskwie, że współpraca strony polskiej i rosyjskiej w badaniu przyczyn wypadku przebiega bez zakłóceń, czego przykładem jest szybkie zabezpieczenie przez Rosjan terenu katastrofy. - Mamy pełne zrozumienie problemu dla strony polskiej i społeczeństwa polskiego - mówił Klich.
Wstępny raport MAK forsuje tezę, że przed zderzeniem z ziemią samolot był sprawny. Aleksy Morozow, członek rosyjskiej komisji zapewniał dziennikarzy, że od pierwszego uderzenia maszyny w przeszkody na ziemi (ok. 1,1 tys. m do pasa startowego) do jej zniszczenia wszystkie systemy i silniki działały, samolot nie rozpadł się w powietrzu. Morozow zaznaczył, że po nawiązaniu łączności z wieżą w Smoleńsku "uprzedzono" załogę Tu-154M o mgle i złej widoczności na lotnisku Siewiernyj. Dodał również, że załoga polskiego samolotu Jak-40, który wylądował w Smoleńsku wcześniej, poinformowała załogę Tu-154M, że ocenia widoczność na 200 metrów. Nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, dlaczego lotnisko nie zostało zamknięte ze względu na złe warunki atmosferyczne.
Ignacy Goliński, pilot z 42-letnim doświadczeniem, były członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, nie kryje irytacji tezami ze wstępnego raportu MAK. - Weźmy chociażby przykład - właściwie pominięty w tym sprawozdaniu - informacji załogi na temat wysokości samolotu. Piloci mieli mnóstwo przyrządów pokładowych określających ten parametr, zaczynając od podstawowego: wysokościomierza barometrycznego. Być może załoga - jeśli ten przyrząd nie wskazywał poprawnie - sądziła, że jest na wysokości 70 m, a była na wysokości 2,5 metra. To znaczyłoby, że kontroler wieży podał załodze niewłaściwe ciśnienie lotniskowe lub były to nieaktualne dane, ponieważ w tym dniu pogoda szybko się zmieniała - zauważa. - Ponadto na pokładzie działało urządzenie ostrzegające przed zbliżeniem do ziemi. Nie wyobrażam sobie, by ono od określonej wysokości nie ostrzegało załogi - dodaje. Jak tłumaczy, samolot powinien mieć radiowysokościomierz, który włącza się od 1500 m i cały czas pokazuje wysokość. - Nie wiemy, czy piloci mieli ustawioną wysokość decyzji, poniżej której absolutnie nie wolno im zejść, jeżeli nie mają kontaktu wzrokowego z ziemią - podkreśla Goliński.
Tak jednoznaczne wykluczenie przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy awarii prezydenckiego samolotu niepokoi polskich pilotów, którzy latali na Tu-154M. Na podstawie zdjęć silników uznają za zasadne zbadanie tezy, czy awaria nie nastąpiła przed zetknięciem się z ziemią, na wysokości 400-500 metrów - w tym wypadku dyski turbiny silnika były oderwane, co wskazuje na awarię systemu hydraulicznego samolotu. - Usłyszeliśmy, że silniki były na mocy startowej. Pytanie tylko, na jakiej podstawie ta moc została zapisana - czy na podstawie położenia trzech dźwigni w kabinie? Jeżeli odczyt jest właśnie z tego, to trzeba podkreślić, że położenie tych dźwigni nie musi się pokrywać z tym, jak te silniki w danym momencie pracowały - wskazują piloci.
Zamach, pożar, wybuch i możliwość awarii na pokładzie samolotu zostały przez komisję wykluczone.
Komisja stwierdziła wczoraj, że pierwsze zderzenie samolotu nastąpiło w parowie, jaki znajdował się przed lotniskiem. - To niemożliwe, by piloci zeszli do ziemi na kilometr przed pasem na taką małą wysokość, jeżeli mieliby sprawną maszynę - zauważają piloci.
Z ustaleń MAK wynika też, że stan lotniska w Smoleńsku był przed feralnym dniem trzykrotnie sprawdzany, ostatni raz 5 kwietnia. Lotnisko było przygotowane do lądowania samolotu w trudnych warunkach pogodowych, zarówno przed lądowaniem delegacji Donalda Tuska i Władimira Putina, jak i Lecha Kaczyńskiego. Komisja nie odpowiedziała na pytanie jednego z dziennikarzy, czy lotnisko w Smoleńsku powinno zostać zamknięte 10 kwietnia z uwagi na trudne warunki atmosferyczne.
Tylko kopie czarnych skrzynek
Rosjanie deklarowali wczoraj, że lotnisko Siewiernyj nie było certyfikowane przez MAK, gdyż jest to lotnisko wojskowe. Polskie Dowództwo Sił Powietrznych potwierdziło natomiast "Naszemu Dziennikowi", że MAK certyfikuje Samarę - zakład, w którym remontowany był prezydencki Tu-154M.
Pytanie o to stawiali dziennikarze na wczorajszej konferencji prasowej - jeżeli MAK udzieliła takiego certyfikatu, to czy nie powstaje konflikt interesów, gdy orzeka o braku awarii samolotu tuż przed katastrofą?
Komisja potwierdziła też, że rozszyfrowywanie zapisów czarnych skrzynek Tu-154 zostało zakończone. Wiadomo już, że strona polska może się starać co najwyżej o kopie tych rejestratorów. Zdecyduje o tym osobiście premier Władimir Putin.
- Podstawowe tezy, jakie zostały sformułowane prze MAK, są takie same, jakie Rosjanie sformułowali tuż po katastrofie - zauważa Antoni Macierewicz, były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Jego zdaniem, w sytuacji gdy Rosjanie są gotowi przesłać nam tylko kopie zapisów czarnych skrzynek, obowiązkiem rządu polskiego jest domaganie się zwołania międzynarodowej komisji, która zbadałaby w sposób rzetelny przyczyny katastrofy.
Do tej pory nic natomiast nie wiadomo na temat czarnych skrzynek Iła-76 podchodzącego do lądowania tuż przed Tu-154M. Zapisy z nich mogłyby potwierdzić bądź wykluczyć, czy obsługa lotniska czegoś nie pomyliła. - Nie rozumiem, jak można czekać miesiąc na zapisy z Iła-76, który przecież lata i dane z jego rejestratorów mogą ulec ponownemu zapisowi. Patrząc na te wszystkie działania, czuję duży niesmak. Efekt dotychczasowych prac jest taki, że ciągle nic nie wiemy - konkluduje Ignacy Goliński, były członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych.
Żeby wykluczać, trzeba mieć dowody
- Moim zdaniem, stwierdzenia rosyjskiej komisji należy ocenić jako przedwczesne, dopóki nie ma ustaleń w tej kwestii polskiej prokuratury. Przyjmuję tę informację jako niepewną - mówi Rafał Rogalski, jeden z pełnomocników rodzin ofiar. Według niego, zdecydowanie przedwczesne jest zapewnienie, iż lotnisko Siewiernyj było dobrze przygotowane. Jak podkreśla Rogalski, eksperci lotnictwa tłumaczą, że system TAWS powinien włączyć się znacznie wcześniej niż na 18 sekund przed uderzeniem o ziemię (jak podał MAK). - Ta okoliczność musi być przedmiotem stosownej ekspertyzy - mówi mecenas.
Pełnomocnik rodzin ofiar uważa, że ustalenia MAK wymagają potwierdzenia w śledztwie prowadzonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. - Niepokoi mnie uznanie za prawidłowe zezwolenia na lądowanie w sytuacji, gdy kilka minut wcześniej nie udała się próba lądowania rosyjskiego Iła-76. Fakt ten powinien być decydujący dla wyraźnego zakazu lądowania dla polskiego samolotu - mówi Rogalski. Nie wykluczył, że stawiając powyższe tezy, Rosja być może próbuje przedwcześnie zrzucić z siebie odpowiedzialność za katastrofę, by uniknąć ewentualnych pozwów ze strony rodzin ofiar. - Polska prokuratura będzie musiała rzetelnie wyjaśnić ustalenia MAK, które osobiście traktuję jako hipotezy - dodaje.
- Wykluczyliśmy zamach przy użyciu broni konwencjonalnej, zostały przeprowadzone ekspertyzy pirotechniczne i balistyczne. Z dotychczasowych ustaleń śledztwa wynika, że urządzenia pokładowe były sprawne do momentu katastrofy - mówi "Naszemu Dziennikowi" Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej.
- Co oni mogą wykluczyć? Przecież dotarła do nas tylko część materiałów ze śledztwa - ripostuje mecenas Rogalski.
Jak zaznacza Martyniuk, prokuratura wojskowa już dysponuje częścią materiałów. Niestety, nie udało nam się wczoraj skontaktować w tej sprawie z płk. Zbigniewem Rzepą, rzecznikiem prasowym Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
Rosjanie mówią, jak szkolić
Podczas konferencji padały wyraźne sugestie ze strony rosyjskiej, że polska załoga nie była dobrze przygotowana do lotu. Przedstawiciele MAK zarzucali, że piloci Tu-154M nie odbyli szkoleń na tzw. symulatorze lotów awaryjnych. Tymczasem Ministerstwo Obrony Narodowej zapewnia, że załoga prezydenckiego tupolewa takie szkolenie przeszła. Ponadto, jak zaznacza resort, załoga odbyła w ubiegłym roku ćwiczenia na symulatorze lotów w Szwajcarii. MON zapewnia, iż mimo że był to typ symulatora nieprzeznaczony stricte dla tupolewów, to jednak nie wykluczało to możliwości różnych trudnych manewrów na Tu-154M.
Faktem jest, że polski specpułk takiego symulatora nie posiada. Jak wyjaśnia gen. Anatol Czaban, szef Szkolenia Sił Powietrznych, tego typu symulatorów nie ma nigdzie w Europie poza Rosją. Jego zamontowanie opłaca się bowiem tylko wtedy, jeżeli w kraju jest więcej niż sześć samolotów jednego typu.
Anna Ambroziak
Nasz Dziennik 2010-05-20
Autor: jc