Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Schetyna i Grabarczyk pogodzeni?

Treść

Na nieco ponad trzy miesiące przed wyborami Donaldowi Tuskowi udało się rozwiązać prawie wszystkie problemy związane z tworzeniem list kandydatów Platformy Obywatelskiej do Sejmu. Ale nie oznacza to, że żadnych korekt już nie będzie. Premier ostrzegł bowiem działaczy, że jeśli ktoś "podpadnie", to nawet tuż przed głosowaniem może stracić poparcie partii.
Donaldowi Tuskowi kolejny raz udało się spacyfikować konfrontacyjne nastroje w Platformie, bo od kilku miesięcy mówiło się o tym, że rywalizacja o miejsca na liście będzie zażarta między kandydatami reprezentującymi dwie frakcje: "schetynowcami" i "spółdzielcami". Pierwsi to stronnicy marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny, a drudzy - ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. I ta walka była rzeczywiście ostra, ale mniej "krwawa", niż się można było spodziewać. Większość sporów premierowi udało się rozwiązać jeszcze w czerwcu i ostatnie, dwuczęściowe posiedzenie zarządu przebiegało w dość spokojnej atmosferze. Dość spokojnej, bo stosunkowo niewiele spraw było tak naprawdę zapalnych.
Tusk rozjemca
Parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej uważają, że w partii mamy stan "status quo ante", czyli praktycznie nic się nie zmieniło. Każda z dwóch najważniejszych frakcji zachowała swój stan posiadania, ani Schetyna, ani Grabarczyk nie mogą powiedzieć, że ich pozycja się umocniła, bo udało im się więcej ludzi umieścić np. na czołowych miejscach na listach. - W jednych przypadkach zarząd krajowy popierał kandydatów od Schetyny, a w innych od Grabarczyka. To była głównie decyzja premiera, który oczywiście nie chciał wzmacniać żadnej frakcji przed wyborami, aby to nie sparaliżowało naszej kampanii wyborczej, bo wiadomo, że w tym czasie nie ma nic gorszego niż skłócona i podzielona partia - mówi poseł PO z Mazowsza. - Donald zachowywał się po prostu jak rozjemca, co nie znaczy, że rzeczywiście panuje pełen spokój - zaznacza. I dodaje, że podczas zebrania zarządu padały wnioski, które świadczyły o tym, że obie frakcje podjęły jednak działania, aby "wyciąć" swoich rywali z czołowych miejsc, premier zaś w większości przypadków takie propozycje ucinał.
Najbardziej zażarty bój toczył się o "jedynkę" w Lublinie, gdzie władze regionalne partii na tym miejscu na liście widziały posłankę Magdalenę Gąsior-Marek ze "spółdzielni" Grabarczyka. Jej sukces był symboliczny, bo posłanka była tą osobą, która wręczała ministrowi Grabarczykowi ogromny bukiet kwiatów, gdy Sejm odrzucił wniosek o jego odwołanie za bałagan na kolei. Dopiero czwarta pozycja przewidziana została dla posłanki Joanny Muchy, która z kolei wspiera od dawna marszałka Schetynę. Mucha odwołała się do władz krajowych, ale jedyne, co udało się jej uzyskać, to przesunięcie na drugą pozycję. - To było prestiżowe starcie. Grabarczyk nie mógł się zgodzić na degradację Gąsior-Marek, bo to oznaczałoby podważenie jego pozycji. Dlatego osiągnięto kompromis: W Lublinie "jedynka" bez zmian, ale za to w innych okręgach ludzie Schetyny mają się znaleźć na wyższych miejscach - relacjonuje wysoki rangą polityk PO. - Marszałek Schetyna zresztą od początku tak to rozgrywał: chodziło o zrobienie jak największego szumu wokół listy lubelskiej. Przecież Joanna Mucha groziła nawet rezygnacją ze startu w wyborach, co od początku było tylko grą, a nie realną groźbą. Ale przyniosło skutek, jakiego oczekiwał marszałek, bo Tusk musiał mu coś dać w zamian za Lublin - wyjaśnia nasz rozmówca.
I tak też się stało. Sukcesy Schetyny to m.in. awans z siódmego na trzecie miejsce w Toruniu posła Antoniego Mężydły czy umieszczenie na pierwszym miejscu w okręgu nowosądeckim posła Andrzeja Czerwińskiego, który zepchnął z niego "spółdzielcę" Andrzeja Guta-Mostowego. W tych samych kategoriach trzeba rozpatrywać awans aż o pięć miejsc posłanki Lidii Staroń (będzie trzecia). Ponadto Donald Tusk zgodził się na to, aby z Krakowa startował "schetynowiec" poseł Łukasz Gibała, którego na liście nie chce wpływowy w Małopolsce poseł Ireneusz Raś. Premier miał się jeszcze w poniedziałek wieczorem spotkać z posłem Gibałą, aby omówić jego start w wyborach. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby Gibała był liderem listy w Krakowie lub innym małopolskim okręgu, ale "Tusk ma mu znaleźć godne miejsce".
Kluzik-Rostkowska jednak "1"
Gdyby nie interwencja Donalda Tuska, to zapewne zarząd krajowy PO nie dałby pierwszego miejsca na liście w Rybniku byłej szefowej PJN Joannie Kluzik-Rostkowskiej. Działacze partii z Górnego Śląska nie chcieli jej zaakceptować, bo "uważają ją za ciało obce w PO". - Ludzie na Śląsku nie akceptują takiego sposobu uprawiania polityki - stwierdził otwarcie przed posiedzeniem zarządu krajowego partii starosta rybnicki Damian Mrowiec, jednocześnie wiceszef Platformy na Śląsku. Chciał, aby tak jak to ustalono jeszcze w maju, listę w jego okręgu otwierał poseł Marek Krząkała - będzie jednak drugi. Mrowiec powiedział otwarcie to, co myśli większość działaczy i sympatyków Platformy w tym okręgu: Joanna Kluzik-Rostkowska jest niewiarygodna, bo jeszcze rok temu była jedną z najważniejszych osób w PiS, potem założyła swoją partię - PJN, którą ledwie miesiąc temu też porzuciła. Ale interwencje u Tuska nic nie dały, bo premier też musiał starać się zachować twarz i gdyby nie spełnił obietnicy danej Kluzik-Rostkowskiej, sam stałby się niewiarygodny. W zamian jednak - jak się oficjalnie dowiedzieliśmy - przewodniczący Platformy obiecał, że nie będzie ingerował w przebieg kampanii wyborczej na Śląsku, co oznacza, że "nie pogniewa się", jeśli działacze będą bojkotować kampanię liderki listy. Mało kto będzie przecież w Platformie żałował, gdy Kluzik-Rostkowska nie znajdzie się w Sejmie. Przy okazji jednak stracili inni byli członkowie PJN, np. poseł Jacek Tomczak będzie dopiero 10. na liście PO w Poznaniu, a Jan Filip Libicki zamiast startu do Sejmu musi się zadowolić umieszczeniem na liście kandydatów do Senatu. Nie wiadomo jeszcze, jaki to będzie okręg, ale zapewne taki, gdzie PO i tak nie spodziewa się zwycięstwa, liczy się natomiast z wygraną kandydata rekomendowanego przez PiS. Nie było za to problemu z Dariuszem Rosatim. Były minister w rządach SLD i były eurodeputowany z tej partii, który zapałał nagłą miłością do PO, wystartuje z drugiego miejsca w okręgu podwarszawskim.
Zmian już nie będzie?
Procedura ustalania list z nazwiskami kandydatów Platformy Obywatelskiej do Sejmu i Senatu ma się zakończyć jeszcze w lipcu. Wkrótce zostaną ogłoszeni także kandydaci na senatorów, a jeszcze pod koniec miesiąca Rada Krajowa PO dokona ostatecznej akceptacji wszystkich pretendentów do zasiadania w parlamencie. Co jednak nie oznacza, że nie może być potem żadnych roszad - wręcz przeciwnie. Donald Tusk zapowiedział już swoim współpracownikom, że w razie konieczności takie zmiany będą wprowadzane, a PO może wycofać swoje poparcie dla kandydata "nawet dzień przed wyborami". - Przewodniczący chce po prostu zmobilizować naszych ludzi, aby nie spoczęli na laurach. Tusk ma świadomość, że kampania będzie trudna, a wyniku głosowania nie można uznać za pewny, zaś niektórzy działacze są przekonani, że zwycięstwo mamy w kieszeni - zastrzega jeden z posłów. Zresztą do tej mobilizacji nawołują ciągle chyba wszyscy liderzy Platformy.
Tusk zachował sobie prawo do dokonywania zmian na listach głównie z jednego, ale to bardzo pragmatycznego powodu. Nie wiadomo po prostu, co przyniesie czas, czy jakiś kandydat Platformy się nie skompromituje przed wyborami, czy media nie wyciągną mu jakiejś afery. I w takiej sytuacji premier obiecał podejmowanie szybkich i zdecydowanych decyzji, nawet jednoosobowo. Ponadto ma to być także straszak przed niepokornymi działaczami, którym chciałoby się np. podczas kampanii "nieco odciąć" od polityki rządu, aby w ten sposób zdobyć nieco głosów. Ostrzeżeniem przed takimi "opozycyjnymi" działaniami jest kazus posła Krzysztofa Brejzy, który miał startować jako czwarty kandydat do Sejmu w Bydgoszczy. Niestety, Brejza miał to nieszczęście, że w styczniu br. wziął udział w niedużej manifestacji mieszkańców Inowrocławia przeciwko opóźnieniom w budowie obwodnicy miasta. Protest był nieduży, ale premier uznał, że posłowi PO nie wypada manifestować przeciwko własnemu rządowi. I dlatego będzie na liście nie czwarty, ale siódmy.
To stawia w trudnej sytuacji innych polityków PO, którzy w swoich postulatach wyborczych zamierzali umieścić ważne dla ich wyborców inwestycje. Teraz może się okazać, że w ten sposób będą się domagać realizacji przez rząd swoich obietnic. I Tusk nie chce dopuścić do takiego wybuchu "lokalnego patriotyzmu". Dlatego kandydaci PO mają bardzo uważnie przyglądać się różnym społecznym inicjatywom, jakie zazwyczaj rodzą się przed wyborami dla poparcia jakiejś ważnej dla mieszkańców inicjatywy. Kandydaci na posłów i senatorów z różnych partii chętnie się zazwyczaj pod takimi hasłami podpisują. Większość takich spraw dotyka ważnych inwestycji, głównie drogowych i kolejowych. Jednak w ostatnich dwóch latach wiele takich projektów zostało przez obecny rząd skreślonych i trudno sobie wyobrazić, aby teraz kandydaci Platformy zaczęli się o nie publicznie upominać, bo będą mieli w pamięci przypadek posła Brejzy. - Nic dziwnego, że już zapowiedziano nam szkolenia, jak mamy w czasie kampanii tłumaczyć powody rezygnacji rządu z inwestycji drogowych i innych planów zapowiadanych w exposé przez premiera Tuska w 2007 roku - mówi nam kandydat na posła w jednym z okręgów w województwie lubelskim.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-07-05

Autor: jc