Spróbują za rok. Znów
Treść
Czekaliśmy 15 lat, poczekamy 16, a może dłużej - polskiego klubu znów zabraknie w piłkarskiej Lidze Mistrzów, choć w tym roku Wisła Kraków była blisko jak nigdy i przez moment wydawało się, że cel osiągnie. Do szczęścia nie zabrakło jej jednak trzech minut, tylko umiejętności i ogrania. Apoel Nikozja, z którym przegrała rywalizację, był zespołem zdecydowanie lepszym i awansował jak najbardziej zasłużenie.
Kiedy w 71. minucie rewanżowego meczu Cezary Wilk zdobył gola na 1:2, Wisła była w fazie grupowej Champions League (w pierwszym spotkaniu, przypomnijmy, wygrała 1:0). Przez kilkanaście minut nic się nie zmieniało, ale czy przez ten czas można było być spokojnym i liczyć na pomyślne zakończenie? Szczerze? Nie. Nie, bo gra mistrzów Polski i Cypru tak bardzo się różniła, że było niemal pewne, iż gospodarze wreszcie dopną swego. Że strzelą decydującego gola, czy to w 85., 90. czy 93. minucie. I faktycznie tak się stało. Kolejny fatalny błąd wiślackiej defensywy, kolejna niepewna interwencja Sergeia Pareiki kosztowały Wisłę awans i stratę... 10 milionów euro. Na mniej więcej tyle zysków mogła liczyć, gdyby trafiła do elity. Dlaczego zatem było jak było i oglądanie wtorkowego meczu przypominało czekanie na egzekucję?
Teoretycznie można by odpowiedzieć, że przez różnicę w umiejętnościach. Apoel jest mistrzem Cypru z nazwy, a w składzie ma klasowych Brazylijczyków, Portugalczyków i Macedończyka, którzy byliby gwiazdami w każdym polskim zespole. Pod względem wyszkolenia technicznego górowali nad wiślakami, jak ci nad Skonto Ryga, z którym walczyli w drugiej rundzie kwalifikacji. Apoel pokazał się jako drużyna doskonale zdyscyplinowana taktycznie, zgrana, dobrze się rozumiejąca i wiedząca, co i jak ma robić na boisku. Gospodarze zaatakowali od początku i napierali do samego końca. Nie zwątpili, choć po golu Wilka na chwilę uszło z nich powietrze. O Wiśle z kolei nie można powiedzieć zbyt wiele dobrego. Cofnięta, przestraszona, skupiła się na obronie zaliczki z pierwszego meczu, ale nie posiadała szeroko pojętej defensywy tak mocnej, by ta taktyka mogła przynieść skutek. Co ciekawe, nieszczęście krakowian rozpoczęło się od fatalnego błędu i samobójczej bramki człowieka, który do tej pory był ostoją: Pareiki. Trudno jednak zrzucać na Estończyka odpowiedzialność za porażkę. Pomylił się, trudno, ale jego koledzy z przednich formacji mieli sporo czasu, by coś zdziałać. Tymczasem w ciągu 90 minut Wisła przeprowadziła jedną piękną akcję. Jedyną zarazem groźną, która, co ciekawe, od razu przyniosła efekt. Poza tym krakowianie atakowali rzadko, a wręcz szokujący był obrazek Cwetana Genkowa, który przejmował piłkę i nie miał jej komu zagrać, bo w polu karnym nie było żadnego z wiślaków. Maaskant nie zdecydował się na odważną grę, to zrozumiałe, ale niepotrzebnie kazał swym podopiecznym tak głęboko się cofnąć. Na domiar złego zawiedli wiślaccy liderzy, czyli Maor Melikson i Patryk Małecki. Obaj byli niewidoczni i bezproduktywni. O bocznych obrońcach, Juniorze Diazie i Michaelu Lameyu, można z kolei powiedzieć krótko - to nie format Ligi Mistrzów, to nie format na europejskie puchary. To wreszcie nie format na mistrza Polski.
Nie można jednak stwierdzić, że brak awansu był klęską Wisły. Wręcz trzeba się było z nim liczyć, a gra w czwartej rundzie kwalifikacji to i tak maksimum tego, co w chwili obecnej ten zespół mógł osiągnąć. Pamiętajmy, że "Biała Gwiazda" jest budowana dopiero od roku. W jej kadrze doszło do rewolucji, a po każdej takowej potrzeba czasu, by coś na nowo stworzyć. Piłka to nie bajka, Maaskant nie jest czarodziejem, który za pomocą różdżki od razu nada drużynie blasku i mocy wystarczającej na Champions League. Po dwunastu miesiącach pracy Holendra w Krakowie Wisła i tak stała się - nadspodziewanie szybko - zespołem całkiem niezłej europejskiej klasy, takim, który bez obaw o kompromitację może reprezentować Polską na międzynarodowej arenie. Bądźmy szczerzy, to i tak dużo. Apoel uświadomił krakowianom, ile im brakuje do formatu Ligi Mistrzów, pokazał też, że średni okres budowy drużyny to co najmniej dwa lata. Jeśli zatem Wisła - mimo wszystko - nie zejdzie z obranej drogi, jeśli nie zatrzyma się w jej połowie, być może za rok, mocniejsza i bardziej obyta, do tej LM wreszcie awansuje. Ma ku temu wszelkie dane. Na razie pozostanie jej gra w Lidze Europejskiej, w której też można zarobić i odnieść sukces. Oczywiście pieniądze nieporównywalnie mniejsze niż w LM, splendor też, ale i tak godne.
Prezes Bogdan Basałaj po meczu w Nikozji powiedział do swych piłkarzy w szatni: "Dzisiaj płaczecie, ale jutro zabieracie się do pracy". Zadeklarował też, że zespół będzie nadal konsekwentnie budowany.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2011-08-25
Autor: jc