Wicepremier z nadministra
Treść
Czy Michał Boni zostanie wicepremierem w rządzie Donalda Tuska? Po ostatnich roszadach i dymisji Grzegorza Schetyny to realna perspektywa. Premier, który niezwykle wysoko ceni swojego przyjaciela i jego pracę w rządzie, nie miałby nic przeciwko temu. Nie wiadomo tylko, czy będzie chciał tego sam Boni i czy taki scenariusz będzie zgodny z interesem politycznym, a zwłaszcza pijarowskim Platformy Obywatelskiej.
Po dymisji Grzegorza Schetyny jedynym wicepremierem rządu jest prezes PSL Waldemar Pawlak, kierujący jednocześnie resortem gospodarki. Konieczne jest więc powołanie drugiego wicepremiera. Konieczne dla PO, bo ludowcom taki układ odpowiada: w rządzie zostaje wzmocniona pozycja Pawlaka, a tym samym pozycja PSL w koalicji. Ale wiadomo, że taka sytuacja długo nie potrwa. Na razie wicepremier ma niewiele do zrobienia, bo szef rządu jest na miejscu. Jeśli jednak Donald Tusk wyjeżdżałby w dłuższą podróż zagraniczną albo brał urlop, jasne jest, iż musiałby scedować część swoich uprawnień na wicepremiera. Wcześniej Tuska zastępował zazwyczaj Grzegorz Schetyna, którego w rządzie już nie ma...
Tusk dysponuje tak naprawdę krótką ławką kandydatów na fotel wicepremiera. Z natury rzeczy odpadają szefowie mniej prestiżowych ministerstw, jak zdrowia (Ewa Kopacz), edukacji (Katarzyna Hall) czy kultury (Bogdan Zdrojewski), tym bardziej że powierzenie takiego stanowiska komuś z tej trójki nie byłoby wzmocnieniem rządu, a o to przecież głównie chodzi. Na to stanowisko nie mają też co liczyć Bogdan Klich (obrona), Aleksander Grad (Skarb Państwa) czy Cezary Grabarczyk (infrastruktura). - W mniejszym lub większym stopniu ministrowie ci okazali się w ostatnich dwóch latach nieudolni. Szybciej można się spodziewać ich dymisji niż awansu - przyznaje krytycznie jeden z posłów PO.
Dlatego na giełdzie nazwisk kandydatów na nowego wicepremiera zaczęli pojawiać się szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski i minister finansów Jan Vincent-Rostowski. Obaj kierują prestiżowymi ministerstwami, więc powierzenie któremuś z nich stanowiska wicepremiera nie wzbudzałoby zdziwienia. Wydaje się jednak, że choć Sikorski ma bardzo dużą ochotę na objęcie teki wicepremiera, to jego szanse są czysto teoretyczne. Z nieoficjalnych informacji wynika, że gdy Donald Tusk zastanawiał się nad głębszą rekonstrukcją rządu i Sikorskiemu miał zaproponować powrót na stanowisko szefa MON (kierował tym ministerstwem w rządzie PiS), ten chciał dodatkowo dla siebie stanowiska wicepremiera. Tusk odmówił. - Skoro wtedy premier odrzucił taką możliwość, to na pewno nie złoży teraz Sikorskiemu podobnej propozycji - uważa jeden z członków władz krajowych PO. I podkreśla, że przecież premier nie ma pełnego zaufania do Sikorskiego, który nie jest zbytnio lubiany w Platformie z racji swoich ambicji i "rozdętego ego". Nikomu nie zależy więc na wzmacnianiu pozycji ministra Sikorskiego.
O wiele większe szanse ma w tej sytuacji minister finansów Jan Vincent-Rostowski. Zaskarbił sobie zaufanie Donalda Tuska, jest wobec premiera lojalny i taki pozostanie, bo nie ma ambicji politycznych. Zresztą w przeszłości ministrowie finansów często byli wicepremierami, dość wspomnieć Leszka Balcerowicza, Grzegorza Kołodkę czy Zytę Gilowską. Ale z drugiej strony Rostowski to jednak nie ten sam "kaliber człowieka", nie ta sama osobowość i indywidualność, co jego poprzednicy. Za nimi stało doświadczenie zdobywane w Polsce, dorobek naukowy, pozycja w partii i rządzie - to, czego Rostowskiemu brakuje. - Z Kołodką czy Gilowską ministrowie się liczyli, tak samo jak ze Schetyną, wiedzieli, że oni mają moc decyzyjną w rękach. Rostowski musiałby cały czas opierać się na autorytecie premiera, więc byłby słabym wicepremierem - tłumaczy nam jeden z wysokich urzędników resortu finansów, który miał okazję współpracować przez kilkanaście lat z kolejnymi szefami ministerstwa.
Przyjaciel w potrzebie
Powierzenie Michałowi Boniemu funkcji wicepremiera byłoby logicznym posunięciem. Pozycja ministra bez teki w rządzie jest bowiem bardzo znacząca. Boni to przede wszystkim bliski przyjaciel premiera jeszcze z czasów Kongresu Liberalno-Demokratycznego. I Tusk nie miałby nic przeciwko awansowaniu przyjaciela. Przecież powołanie w kancelarii premiera Zespołu Doradców Strategicznych na czele z Bonim było sygnałem, że szef rządu tworzy własne zaplecze eksperckie. To był wyraz ogromnego zaufania Tuska do Boniego. - To Boni opracował strategię rządu, którą premier przedstawił z okazji "jubileuszu" 100 dni swojego gabinetu. Inni ministrowie przesłali nam tylko materiały pomocnicze - zdradza nam pracownik kancelarii premiera.
Nasi rozmówcy z PO twierdzą, że każda inna osoba, o której Tusk dowiedziałby się, że współpracowała z SB, nie weszłaby do rządu. Ale Michał Boni jest traktowany inaczej, bo jest premierowi potrzebny. Dlatego Tusk, gdy Boni przyznał mu się do współpracy z komunistycznymi służbami w latach 80. (jako TW "Znak"), zbagatelizował sprawę, wierząc w tłumaczenia swojego przyjaciela, iż szantażowano go rozpuszczaniem plotek o zdradzie małżeńskiej. Inna sprawa, że przyznanie się do współpracy nie było żadnym heroicznym czynem ze strony Boniego, bo przecież z chwilą wejścia do kancelarii premiera musiałby i tak złożyć oświadczenie lustracyjne, a IPN szybko by je zweryfikował i opublikował dokumenty dotyczące TW "Znak" w wykazie materiałów archiwalnych zgromadzonych w Instytucie na temat osób publicznych. I prawda wyszłaby na jaw. Natomiast gdy w 1992 roku Antoni Macierewicz ujawnił, iż Boni był zarejestrowany przez SB, obecny minister odrzucił oskarżenia i konsekwentnie zaprzeczał im przez wiele lat, wspierany w tym przez kolegów z KL-D i UW oraz media. - Dość długo czekał, kilkanaście lat. Był w wielu rządach i nie okazał skruchy. Teraz już wie, że to byłoby ujawnione, bo przecież IPN ma te materiały - oceniała przyznanie się do winy Boniego socjolog prof. Jadwiga Staniszkis.
Czy jednak przeszłość nie będzie teraz przeszkodą w karierze? - Na pewno nie. To przecież nie będzie żadna nowa sprawa. Tusk mówił, że Boni ma odpokutować ciężką pracą w rządzie swoje dawne grzechy, więc pewnie ta pokuta już została zaliczona. A skoro tylko niektóre media robiły wtedy zarzuty premierowi za powołanie do rządu byłego agenta, to teraz ta krytyka byłaby jeszcze słabsza - mówi nam senator PO, niechętny, jak sam przyznaje, awansowaniu Boniego właśnie z powodu jego przeszłości. - Wystarczy, że były agent został ministrem, to i tak za dużo. Zgadzam się z prezydentem Lechem Kaczyńskim, że powierzenie Boniemu wysokiego stanowiska to był akt rozgrzeszenia środowiska byłych agentów - podkreśla.
Ale nasi rozmówcy z rządu i klubu PO uważają, że gdyby Boni został wicepremierem, byłoby to tylko potwierdzeniem jego obecnej pozycji w rządzie. Szef doradców premiera teraz jest nie tylko ministrem - członkiem Rady Ministrów, ale i szefem Komitetu Stałego RM, przez który choćby przechodzą wszystkie projekty ustaw procedowanych potem przez rząd. Ale Michał Boni ma gasić także każdy potencjalny pożar i konflikt społeczny, który mógłby zagrozić rządowi. Jak trzeba, rozmawia z lekarzami i pielęgniarkami, gdy protestem grożą nauczyciele, na negocjacje z nimi jedzie także Boni, gdy trzeba debatować z pracodawcami i związkami zawodowymi, na miejscu jest i Boni. Nikt nie odmawia mu fachowości i sprawności w dialogu społecznym, a także umiejętności manipulowania adwersarzami. Boni zgadzał się szybko na każdy postulat, który nie powodował powstania poważnych zobowiązań dla rządu, ale w istotnych sprawach był nieustępliwy. Wszystko po to, aby rząd nie wszedł na żadną minę, ale jednocześnie, by powstało wrażenie, że to związkowcy są winni wywołania konfliktu, bo rząd im ustępuje, gdzie tylko może, ale oni chcą jeszcze więcej i mają "nierealne żądania". Dlatego związkowcy nie kryją niechęci do Boniego. - Na wyciągniętą do dialogu rękę premier odpowiedział wypowiedzeniem wojny - tak kilka razy w ostatnich dwóch latach podsumowywał negocjacje z delegacją rządową, na której czele stał Boni, szef "Solidarności" Janusz Śniadek. Ale akcje protestacyjne podejmowane przez "S" nie robiły na Bonim i rządzie wrażenia. Tym bardziej że minister potrafi poróżnić związki zawodowe - z jednymi dochodzi szybciej do porozumienia, postulaty innych odsuwa, przeciąga rozmowy. Ten brak jedności wśród związkowców powoduje, iż są oni nieskuteczni. Przykładem mogą być nauczyciele: gdy Boni szybko dogaduje się z ZNP, brakuje porozumienia z oświatową "Solidarnością". Ale powstało wrażenie, że rząd PO - PSL prowadzi prawdziwy dialog społeczny, że nie ma takich gorących konfliktów, jak w czasach PiS. Premier i spece od pijaru w PO bardzo za to cenią Boniego.
Jednym słowem, gdzie tylko pojawia się ryzyko konfliktu społecznego, tam Tusk wysyła Boniego, nie bacząc na to, że sprawa podlega merytorycznie konkretnemu ministrowi. Toteż ministrowie już dawno musieli zaakceptować to, że Boni jest "nadministrem" i gdyby został wicepremierem, byłoby to tylko potwierdzenie jego pozycji w rządzie. Najbardziej odczuła to minister pracy Jolanta Fedak, która musiała oddać Boniemu choćby sprawy związane z negocjowaniem najważniejszych zapisów dotyczących emerytur pomostowych czy kwestii zmian w kodeksie pracy w związku z pakietem antykryzysowym. - Boni był przecież w przeszłości ministrem pracy, więc to naturalne, że sprawy tego resortu najbardziej go interesują. Interwencje pani minister u premiera niewiele dały - mówi nam jeden ze współpracowników Jolanty Fedak.
O jego pozycji świadczy też fakt, że to właśnie Boniemu premier powierzył sprawę koordynowania reformy ochrony zdrowia i prowadzenia obrad słynnego "białego szczytu", gdy się okazało, iż to, co przedstawiła minister Ewa Kopacz, na miano żadnej reformy nie zasługiwało.
Boniego jako wicepremiera widziałby też podobno Jan Krzysztof Bielecki, szara eminencja w PO, z którym Tusk konsultuje wszystkie najważniejsze decyzje, także te związane z dymisjami i nominacjami w rządzie. Boni to także przyjaciel Bieleckiego, w jego rządzie (1991) był ministrem pracy i polityki socjalnej.
Czy chce tego Boni?
Minister Michał Boni to w tej chwili największy zaufany i zausznik premiera w rządzie. Po odejściu Grzegorza Schetyny, Sławomira Nowaka i Rafała Grupińskiego nie ma w zasadzie w kancelarii premiera osoby bliższej Tuskowi. Nie wiadomo jednak, czy sam Michał Boni będzie chciał przyjąć takie stanowisko, jeśli premier mu je ostatecznie zaproponuje. - Michał Boni woli być politykiem cienia, nie lubi być na świeczniku. Doskonale wie, że i tak ma realną władzę i wpływy bez stanowiska wicepremiera i dlatego wcale się do tego nie pali - ocenia osoba z kancelarii premiera. - Jeśli jednak Tuskowi będzie na tym zależało, to zapewne się zgodzi - dodaje.
Awans dla Boniego nie musi być związany z powierzeniem mu stanowiska ministerialnego, a więc nie będzie wymagał przeprowadzenia kolejnych zmian personalnych, bo przecież wicepremier nie musi być ministrem - tak było choćby w przypadku Przemysława Gosiewskiego, który był ministrem bez teki i wicepremierem przez ponad rok w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. - Sprawa nie jest pilna, jest jeszcze czas na podjęcie decyzji. Jeśli Boni będzie chciał i będzie to korzystne z punktu wizerunkowego PO i rządu, to zostanie wicepremierem - podsumowuje poseł PO znający szczegóły rozmów w Platformie na temat funkcjonowania rządu. - Poza tym Boni mógłby przygotować grunt pod powrót na stanowisko premiera dla Bieleckiego, gdyby Tusk wygrał wybory prezydenckie - dodaje nasz rozmówca. Ale zastrzega, że możliwe jest każde rozwiązanie, nawet wciągnięcie do rządu osoby, która teraz stoi jeszcze na uboczu.
Krzysztof Losz
"Nasz Dziennik" 2009-10-21
Autor: wa