"Wyborcza" wyśledziła terrorystę
Treść
Przyklejanie bez skrupułów do Andrzeja Ż. łatki terrorysty ma być uzasadnione tym, że "nic nie usprawiedliwia takiego czynu w państwie demokratycznym". Tymczasem próba samospalenia - co do której prezydent Bronisław Komorowski rekomenduje milczenie - była nie tylko przejawem rozpaczy, ale też aktem zwrócenia uwagi na poważne nieprawidłowości, jakie miały mieć miejsce w warszawskim urzędzie skarbowym. Mężczyzna próbował zainteresować sprawą różne instytucje, także premiera i prezydenta, ale wszyscy go przez wiele miesięcy zbywali - państwo demokratyczne nie zadziałało tak, jak powinno.
"Wyborcza" idzie w swoich insynuacjach dalej, twierdząc, że przed kancelarią premiera "nie podpalił się szlachetny bohater, który walczy o wzniosłe cele. Nie podpalił się tam bezkompromisowy tropiciel korupcji. Zrobił to ktoś, kto przy pomocy aktu terroru (skierowanego wobec samego siebie) próbował na nas coś wymusić" - czytamy w komentarzu Grzegorza Sroczyńskiego zamieszczonym na portalu Wyborcza.pl. Jak pisze dalej dziennikarz "GW", "nie ma takich spraw, które w demokratycznym kraju dawałyby prawo do samospaleń", a istnieją w nim inne metody rozwiązywania problemów: poprzez wolne media, partie polityczne czy organizacje pozarządowe. Takich możliwości, argumentuje autor, nie miał w PRL Ryszard Siwiec ani nie mają ich tybetańscy mnisi w Chinach. "Jest coś wyjątkowo niedobrego w powtarzaniu ich gestów w kraju, który wolność odzyskał" - kwituje "Wyborcza".
Zdaniem dr. Krzysztofa Pietrowicza, adiunkta Zakładu Interesów Grupowych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, przekaz "GW" ma na celu stygmatyzację samego mężczyzny i całej sprawy. - Używanie słowa "terroryzm" jest w tym kontekście zupełnie bezprzedmiotowe. Na tej zasadzie za terrorystę można by uznać każdego, kto nie protestuje zgodnie z wizją dziennikarzy "Gazety Wyborczej" - stwierdza. - Tu nie było aktu terroru względem kogoś. Pośrednio cała sprawa świadczy o tym, że żadna z instytucji nie była w stanie i nie była zainteresowana rozwiązywaniem problemów, jakie ten człowiek zgłaszał - dodaje.
W ocenie socjologów, komentarz "Wyborczej" jest skandaliczny. "Jednym słowem: cel terrorysty został osiągnięty. Znajdą się zapewne następni chętni" - ironizuje Sroczyński, a dr Pietrowicz odpowiada, że był to akt najwyższej desperacji i próba zwrócenia uwagi na pewne problemy, "że coś jest nie tak z naszym państwem". Jak zaznacza Krzysztof Pietrowicz, przekaz "GW" jest tylko egzemplifikacją całej narracji mainstreamowych mediów na ten temat, który poszedł w kierunku wyciszenia całego incydentu. Tego samego zdania jest prof. Andrzej Zybertowicz, socjolog, były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. bezpieczeństwa państwa, który zauważa przy tym, że informacja o tym wydarzeniu została sprawnie wkomponowana w kampanię przeciw PiS. Chodzi o to, zaznacza socjolog, że na co najmniej sześciu portalach internetowych dwuzdaniowa notatka o samospaleniu zawierała informację, iż mężczyzna pisał także do PiS. - Od razu była próba rozegrania politycznego, na tym polega skuteczna perfidia manipulacji medialnej - podkreśla prof. Zybertowicz, zaznaczając, że tu w roli manipulatora występują media, które mają interes w tym, by Platforma Obywatelska pozostała u władzy.
Profesor podkreśla, że istotnie przypadki samospaleń występowały dotąd w systemach totalitarnych. Ale zdaniem Zybertowicza, zachowanie jednostki jest skondensowanym wyrazem pewnej bezradności większych grup społecznych. Przykładem tego jest i to, że system instytucji i komunikacji społecznej, jaki się wyłonił przez ostatnie cztery lata, nasilił u wielu ludzi poczucie bezradności. - Poczucie bezradności w tym przypadku prowadzi nie do aktu terroru wobec kogoś, ale wobec samego siebie, jako próby dania silnego impulsu po to, żeby ktoś otrzeźwiał - dodaje prof. Andrzej Zybertowicz.
Mam honorowe wyjście...
Do podpalenia się mężczyzny doszło w miniony piątek przed kancelarią premiera. Wcześniej Andrzej Ż. przykleił do jednej z ławek w parku list do premiera, a drogą e-mailową rozesłał listy o podobnej treści m.in. do kilku redakcji i innych polityków. Dotyczyły one m.in. domniemanej korupcji w jednym z urzędów skarbowych w Warszawie i korupcji w Polsce. Andrzej Ż. to emerytowany podinspektor policji, od 1991 do końca 2005 roku zajmował stanowisko eksperta Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Ekonomicznej i Korupcji Centralnego Biura Śledczego w Warszawie. We wrześniu 2007 roku podjął pracę na stanowisku inspektora w Urzędzie Skarbowym Warszawa-Praga. Jak relacjonował w swoim liście z 18 sierpnia br., w urzędzie dochodziło do nieprawidłowości związanych z przetrzymywaniem postępowań karnych, które powinny być kierowane do sądu. Ponadto nie wszczynano postępowań karnych w sprawach o wykroczenia skarbowe, jeżeli obwiniony nie stawiał się na wezwania - w takich sytuacjach urząd odstępował od dalszych czynności. Co więcej, urząd podjął decyzję o rozpatrzeniu tych spraw tuż przed upłynięciem terminu ich przedawnienia, co bardzo utrudniało ich zbadanie. Mężczyzna decyduje się więc na powiadomienie o całej sprawie Ministerstwa Finansów, ale kontrolerzy nie dopatrzyli się przestępstwa. Za to wszyscy w urzędzie dowiedzieli się, kto kontrolę nasłał. Tylko Andrzej Ż. zostaje wezwany przez kontrolujących do wyjaśnienia nieprawidłowości. Kontrolerzy żądają też od mężczyzny ustosunkowania się do poszczególnych spraw. Sytuacja po kontroli resortu komplikuje się - US nie przedłuża z Andrzejem Ż. umowy o pracę, a mężczyzna, który jest jedynym żywicielem rodziny, znajduje zatrudnienie w firmie ochroniarskiej. W akcie desperacji pisze list do premiera Donalda Tuska oraz Julii Pitery, pełnomocnika rządu ds. walki z korupcją, w których przedstawia fakty nadużycia prawa przez urząd skarbowy. Premier nie odpowiada, natomiast Julia Pitera zawiadamia mężczyznę, iż zwróciła się w jego sprawie do resortu finansów, skąd otrzymała dane statystyczne o liczbie przeprowadzonych przez fiskusa kontroli. Mężczyzna wysyła więc apele do polityków SLD: Ryszarda Kalisza i Grzegorza Napieralskiego, oraz mediów: "Gazety Wyborczej" i "Rzeczpospolitej", z prośbą o pomoc w ujawnieniu kulis całej sprawy opinii publicznej. Napieralski obiecuje spotkanie, do którego jednak nie dochodzi. Zdesperowany mężczyzna w listopadzie 2010 roku składa zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez pracowników US i resortu finansów do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Sprawa trafia do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Praga Północ, która ostatecznie śledztwo umarza. Andrzej Ż. nie jest stroną, więc nie otrzymuje uzasadnienia postanowienia. W grudniu 2010 roku mężczyzna pisze list otwarty do premiera Donalda Tuska i prezydenta Bronisława Komorowskiego. W odpowiedzi, jaką otrzymuje z Kancelarii Prezydenta, zostaje poinformowany, iż kancelaria otrzymała kserokopię listu skierowanego do pana Andrzeja przez minister Piterę o podjętych przez nią działaniach. Tyle że - relacjonuje mężczyzna - on takiego listu nigdy nie otrzymał. Sytuacja finansowa Andrzeja Ż. pogarsza się. Mężczyzna ma na utrzymaniu żonę i troje dzieci, w tym chore, wymagające stałej opieki lekarskiej bliźnięta. Aby przetrwać, zaciąga nowe pożyczki. "Mam tylko honorowe jedno wyjście, ale do tego czasu będę się starał nadal walczyć o swoją rodzinę i honor" - czytamy w liście Andrzeja Ż.
Pitera: Państwo działa dobrze
W "Kontrwywiadzie" RMF FM Julia Pitera stwierdziła, iż powodem desperackiego kroku mężczyzny były "potworne długi i zobowiązania, a nie niesprawne działanie instytucji państwa". Pitera przyznała, że pamięta sprawę Andrzeja Ż. - Absolutnie. Każdą sprawę tego typu oczywiście się pamięta - komentowała. - Opis był oczywiście poważny, natomiast problem polega na tym, że nie było informacji o złożonym zawiadomieniu na prokuraturę i jaka była reakcja prokuratury. Tam jest prokuratura wspomniana, ale bez szczegółów. (...) Na początku w ogóle nic nie pisał o swoich długach. Ta sprawa długów wyszła dopiero później, już na końcu korespondencji - mówi Pitera. Stwierdziła też, że ma informację, iż wyniki kontroli przeprowadzonej w urzędzie skarbowym przez Ministerstwo Finansów wykazały tylko niewielkie uchybienia. Pytana, czy nie ma poczucia, że państwo w tej sprawie zawiodło, odparła, że przeciwnie. Jej zdaniem, po raz pierwszy państwo naprawdę reaguje na każde tego typu pismo obywatela. Resort finansów zapowiada, że sprawdzi, czy wnioski pokontrolne zostały wykonane.
Andrzej Ż. leży w szpitalu w stanie śpiączki. Jak informuje rzecznik Wojskowego Instytutu Medycznego płk Piotr Dąbrowiecki, stan mężczyzny jest ciężki, ale stabilny, przebywa on na oddziale intensywnej terapii. Ma poparzone 50 proc. powierzchni ciała, są to oparzenia I i II stopnia.
Anna Ambroziak
Nasz Dziennik Wtorek, 27 września 2011, Nr 225 (4156)
Autor: au