Z licencją i torbą podróżną
Treść
Z Tadeuszem Błażusiakiem, fabrycznym motocyklistą zespołu KTM, gwiazdą enduro extreme i endurocrossu, rozmawia Piotr Skrobisz
Kto jest obecnie największą polską gwiazdą sportów motorowych?
- Robert Kubica. Formuła 1 to jeden z najbardziej popularnych, medialnych i elitarnych sportów świata, oglądany niemal w każdym jego zakątku. Fakt, że Polak znalazł się w wąskim gronie wybrańców, jest nobilitacją i powodem do dumy.
Rozumiem, że przemawia przez Pana skromność. Gdyby bowiem policzyć sukcesy naszych reprezentantów z ostatnich dwóch lat, to żaden z nich nie mógłby się równać z Panem. I to sukcesów nie byle jakich, ale odnoszonych w prestiżowych zawodach, gromadzących na trybunach dziesiątki tysięcy widzów.
- Mówiąc teraz nieskromnie, tych wyników, dobrych wyników, faktycznie na moim koncie trochę się uzbierało. W ciągu ostatnich dwóch lat na najważniejszych imprezach tylko dwukrotnie nie stałem na podium. W wielu zakątkach sportowego świata nazwisko "Blazusiak" jest doskonale znane, chyba najmniej w Polsce.
Dlaczego? Przeciętny kibic kojarzy doskonale Kubicę i Krzysztofa Hołowczyca, trochę mniej Jacka Czachora, a Pana... No właśnie, może jeden na kilkudziesięciu.
- Ale to chyba nie moja wina (śmiech)? Można powiedzieć: bo u nas nie ma zawodów, w których mógłbym wystartować i pokazać się publiczności. Prawda, lecz nie do końca, bo Formuły 1 i NBA też nie ma, a jednak kibice znają świetnie Kubicę i Marcina Gortata. Obie te dyscypliny są jednak obecne w telewizji, mediach, a moja nie, co najwyżej szczątkowo. W USA zawody w endurocrossie są transmitowane na żywo, cieszą się wielką popularnością. Wiele razy wysiadając tam z samolotu, w cywilnym ubraniu, byłem rozpoznawany, proszony o autograf, wspólne zdjęcie. To jednak nie dziwi, bo w Stanach enduro jest bardziej znane od Formuły 1 czy rajdów. Wielu kibiców mam w Hiszpanii, we Włoszech czy Francji. Może kiedyś to się zmieni i w Polsce, choć z drugiej strony nie narzekam. Cenię sobie spokój i prywatność, mogę spokojnie siąść z przyjaciółmi w kawiarni i nikt mnie nie pokazuje palcem.
Ale zapotrzebowanie na zawody - nazwijmy je ekstremalne - u nas jest, i to wielkie. Niedawno zorganizowany na Stadionie Śląskim Monster Jam ściągnął 40 tysięcy widzów. Bez urazy, ale przy konkurencjach, w których Pan startuje, to tylko zabawa, show, pokazówka niemająca zbyt wiele wspólnego ze sportową, ostrą rywalizacją. W endurocrossie i enduro extreme można znaleźć wszystkie te elementy połączone w całość, czyli i show, i prawdziwą walkę.
- Nic dodać, nic ująć. Dobrze wypromowana impreza motocyklowa przyciągnęłaby u nas morze kibiców, zapełniając każdy obiekt - czy to halę, czy wspomniany Stadion Śląski. Pod względem atrakcyjności, widowiskowości i dramaturgii enduro extreme zostawia Monster Jam daleko w tyle. Podstawowym problemem są jednak oczywiście pieniądze, bo taka impreza kosztuje, i to bardzo dużo. Ja niestety nigdy nie miałem polskiego sponsora, poza rodzinną firmą, bez której nic bym nie osiągnął. Gdyby jednak znalazł się chętny, służę wszelką pomocą i jestem przekonany, że w ciągu kilku miesięcy zorganizowalibyśmy kapitalny show. Dodam tylko, że austriackie Erzbergrodeo rokrocznie ogląda na żywo ponad 35 tysięcy widzów, 300 akredytowanych dziennikarzy. Zainteresowanie jest gigantyczne. Każde zawody, czy na terenie otwartym, czy w hali, gromadzą na trybunach komplet widzów, a bilety najczęściej są wyprzedane kilka tygodni wcześniej.
Kiedy na początku, w 2007 roku, zmieniał Pan dyscyplinę, przechodząc do enduro extreme, podpisał Pan trzyletni kontrakt z fabrycznym zespołem KTM. Wkrótce dobiegnie on końca, co dalej?
- Pierwotna umowa faktycznie kończy się w grudniu, wcześniej kilka razy renegocjowaliśmy ją, bo wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania tak pracodawcy, jak i moje. Kilka tygodni temu przedłużyłem kontrakt na dwa kolejne dwa lata, do 2011 roku. Z inicjatywą wyszedł sam KTM, co było dla mnie sporą nobilitacją.
Wyjaśnijmy od razu, że KTM w świecie motocykli znaczy tyle, ile Ferrari w Formule 1.
- To prawda. Sam już do tego przywykłem, ale jak się popatrzy na historię i listę sukcesów fabryki, to można dostać bólu głowy. To liczby, suche fakty, podobnie jest z podejściem do zawodników. Mam do dyspozycji kilka motorów, na wyłączność znakomitego mechanika z Polski, który na co dzień zajmuje się moim sprzętem. Wszędzie, gdzie jestem, mam pełne zaplecze do treningu, takie zaopatrzenie, że motocykl nie stoi niesprawny przez pięć minut. Zespół załatwia za mnie wszystkie sprawy, gdy lecę na zawody, biorę tylko małą torbę podróżną, reszta czeka na miejscu. Moim obowiązkiem jest wziąć ze sobą licencję, pojawić się na starcie i jak najszybciej pomknąć do mety. Nie znaczy to oczywiście, że tylko się w sport bawię, nie mam trosk i problemów (śmiech). Trenuję, a raczej haruję ostro, po treningu zazwyczaj bolą mnie wszystkie mięśnie i stawy.
Dodam, że w barwach KTM siedmiu motocyklistów jeździ w enduro, czterech w motocrossie, dwóch w rajdach długodystansowych.
Gdy przechodził Pan do enduro extreme, miał Pan na pewno wyobrażenia tej konkurencji, rzeczy, faktów, jakie mogą Pana spotkać. Jak wypadły w konfrontacji z rzeczywistością?
- Zacznę od tego, że przemyślenie propozycji zajęło mi kilka nocy. Całe dotychczasowe życie poświęciłem trialowi, jeździłem na motorze od piątego roku życia, wiele lat mieszkałem w Hiszpanii - tylko po to, by do czegoś dojść i zrealizować swoje plany. Znałem środowisko, całą branżę, doskonale wiedziałem, czego się spodziewać. A tu nagle, przez przypadek, wystartowałem w Erzberg-rodeo, najbardziej szalonych i prestiżowych zarazem zawodach offroadowych, i je wygrałem. Błyskawicznie otrzymałem ofertę od KTM, ale w głowie cały czas krążyły mi różne myśli: a jeśli to były tylko jedne zawody, szczęśliwe, jeśli się nie sprawdzę, nie dam rady... Uznałem jednak, że nie mogę zrezygnować z tej szansy, bo może się już później nie powtórzyć. Przez pierwsze pół roku praktycznie nie zsiadałem z motocykla, trenowałem do upadłego, oswajałem się z prędkością i dziś mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem, że podjąłem świetną decyzję. Wygrałem większość zawodów, w jakich startowałem, zostawiałem w tyle nawet supergwiazdę enduro Brytyjczyka Davida Knighta. To był szok, zaskoczenie, także dla mnie. Potem przyszedł słabszy okres, wypadek, który pokrzyżował wiele planów. Przepadły mi prestiżowe mistrzostwa USA, do halowych mistrzostw świata przystąpiłem przygotowany w zaledwie 80 procentach. Ale z podium nie zszedłem.
Ciąg dalszy jutro.
"Nasz Dziennik" 2009-07-08
Autor: wa