Z wiarą i determinacją
Treść
Rozmowa z Adamem Małyszem, najlepszym polskim skoczkiem narciarskim
Odpoczął Pan już po ciężkim i stresującym sezonie olimpijskim?
- Wakacji, takich prawdziwych, bez mnóstwa spraw na głowie, jeszcze nie miałem. Podczas sezonu wiele rzeczy odkładałem na później, myśląc, że szybko i spokojnie je załatwię, ale okazało się to trudniejsze niż sądziłem. Zatem na razie pracuję w i przy domu, wypełniam zobowiązania sponsorskie i już powoli zaczynam przygotowania do nowego sezonu.
Bez wakacji? Nie planuje Pan zatem dłuższego wolnego?
- Aż tak zdesperowany nie jestem (śmiech). Wyjadę gdzieś się wygrzać, ale dopiero latem. Na razie czekam na pierwsze spotkanie z Hannu Lepistoe, 24 maja w Szczyrku mamy zaplanowany trening na skoczni, wtedy też zobaczę, co trener zaplanował i ustalił. Dziś nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć na temat szczegółów przygotowań, nie wiem np., czy i w ilu konkursach Letniej Grand Prix wystartuję. Od konkursu w Planicy kontaktowaliśmy się z Hannu tylko telefonicznie, rozmawialiśmy głównie na temat kolejnych zmian przepisów. Kontrowersyjnych.
Dlaczego?
- FIS [Międzynarodowa Federacja Narciarska - przyp. red.] chce, by skoki były atrakcyjniejsze i zarazem bezpieczniejsze. W nowym sezonie mamy zatem latać na nartach dużo krótszych (ja np. aż o pięć centymetrów) i używać znacznie zwężonych kombinezonów. Mogłoby się wydawać, że przez to będziemy osiągać mniejsze odległości, ale nic bardziej mylnego, bo zostaną wydłużone rozbiegi. Już w tym roku na mamucie w Planicy osiągaliśmy na progu prędkości dochodzące do 106 km/h, a dwa, trzy lata temu nie przekraczały one 100. Przypuszczam, że w kolejnym roku dojdą do 109 - i jak tu można w ogóle mówić o bezpieczeństwie? Zawodnicy są coraz bardziej zaniepokojeni zmianami, a FIS wprowadza je, nie pytając nas o zgodę. A przecież zdanie skoczków powinno być, jeśli nie najważniejsze, to przynajmniej brane pod uwagę. Podobnie było w przeszłości, gdy wprowadzano nowe zasady punktowania biorące pod uwagę siłę wiatru i wysokość belki startowej, podobnie było przy ustalaniu kontrowersyjnych zasad wynagradzania. Mam nadzieję, że wreszcie ktoś nas posłucha.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że wszystkie najważniejsze zmiany przepisów wprowadzane w ostatnich latach odbywały się poza zawodnikami i bez pytania o opinię. Czy wśród tych nowinek była choć jedna, która Was ucieszyła?
- Nie przypominam sobie. Zazwyczaj są to tylko jakieś ograniczenia bądź nowinki zmuszające zawodników do dużo cięższej pracy i zmiany dotychczasowych przyzwyczajeń, sposobów trenowania. Kilka lat temu podczas zawodów w lotach w Vikersund zeszliśmy z rozbiegu, bo panowały tak fatalne warunki, że obawialiśmy się o swoje zdrowie. Jury poprosiło nas o spotkanie, podczas którego usłyszeliśmy, że jeśli ktoś chce startować, ma wrócić na górę, zawody się odbędą. Ja nie boję się powiedzieć, że skoki zmierzają w złą stronę i ktoś musi coś z tym fantem zrobić. Przepisy zmieniające zasady punktacji same w sobie nie były złe, ale zostały wprowadzone w życie niedopracowane. Lepiej było poczekać, przetestować i wszystko doszlifować.
Podoba się Panu pomysł z budową mamutów umożliwiających loty powyżej 250 metrów?
- To akurat może być całkiem ciekawe. W dzisiejszych czasach przy dobrym przygotowaniu skoczni naprawdę można latać bezpiecznie na podobne odległości. Najdłuższa ustana próba to przecież 239,5 m, czyli niewiele mniej od 250.
Zostając przy temacie lotów - zapomniał Pan już o rozczarowaniu wynikami mistrzostw świata w Planicy?
- Niedosyt pozostał, ale tak widocznie musiało być. Po pierwszym dniu nie wyobrażałem sobie, że mogę wypaść poza podium, lecz zdawałem sobie też sprawę z tego, że mogę mieć problemy, jeśli zacznie mocno wiać. W Planicy używałem bowiem nowych wiązań, które wcześniej testowałem tylko na skoczni K-120 w Wiśle, i wiedziałem, że sprawiają kłopoty przy bocznym wietrze. Niestety, ten się pojawił, przy okazji popełniłem błąd, robiąc zbyt duże "v" w powietrzu. Mówi się trudno.
Rok temu, gdy zaczynał Pan przygotowania do sezonu, docelowym miejscem było Vancouver, a planem walka o olimpijskie medale. Co dziś stanowi motywację?
- Mistrzostwa świata w Oslo. Chciałbym tam powalczyć o złoto, zresztą nie wypada, by było inaczej. Oslo to dla mnie szczególne miejsce, wygrałem tam pięć konkursów Pucharu Świata, co nikomu innemu się nie udało. Skocznia co prawda została przebudowana, ale czar pozostał. Byłoby wspaniale, gdybym zwyciężył raz jeszcze, tym razem na mistrzostwach.
W minionym sezonie udowodnił Pan, że w skokach narciarskich niekoniecznie wiek musi odgrywać kluczową rolę, ważniejsze są pasja, zaangażowanie i wiara. Na kolejny rok to starczy, a potem?
- Wszyscy mnie o to pytają, a ja nie umiem odpowiedzieć. Miałem już zakończyć karierę po igrzyskach, przynajmniej tak czytałem i słyszałem (śmiech), tymczasem chcę jeszcze przez rok spróbować swoich sił. Tego jestem pewien, a co będzie później, nie wiem. Na razie koncentruję się na mistrzostwach w Oslo i to jest ta motywacja, o którą pan pytał. Z każdym rokiem jest mi jednak coraz trudniej dochodzić do wysokiej formy. Natury nie oszukam, nie oszukam organizmu. Za mną 25 lat treningów, w zasadzie bez żadnej przerwy. Młodzi zawodnicy szybciej się regenerują, szybciej łapią optymalną dyspozycję. Ja co prawda przewyższam ich doświadczeniem, ale muszę pokonać dłuższą drogę i dużo ciężej trenować, by im dorównać.
Dorównać lub pokonać, co pokazał olimpijski sezon. Kibice, widząc, jak leci Pan po medale w Whistler, zastanawiali się często, gdzie tkwi tajemnica tego, że w wieku ponad 32 lat potrafi Pan fruwać tak fantastycznie i wygrywać z młodzieżą, która miała podobno zdominować skocznie.
- Talent i predyspozycje do uprawiania dyscypliny to podstawa, ale również ważne są: upór, mądra praca, czyli odpowiednie przygotowanie, i wiara w to, co się robi. Jeśli to wszystko w jednym momencie zagra, można przeskakiwać bariery i granice. Jest jeszcze jeden czynnik, który przybliża sukces - to determinacja. Każdy przeżywa ciężkie chwile, każdy się załamuje i zastanawia nad sensem dalszej pracy, wtedy ona w połączeniu z wiarą nie pozwala upaść i dodaje sił. Może to jest ta tajemnica.
Prezes Apoloniusz Tajner, a wraz z nim miliony kibiców, marzą, by wystartował Pan w 2015 roku w mistrzostwach świata w Zakopanem. Wierzy Pan, że stolica naszych Tatr otrzyma organizację tych zawodów?
- Jeśli chodzi o moje plany startowe, to jak już powiedziałem, nie sięgam myślą tak daleko. A co do mistrzostw - pojadę na kongres FIS, by promować Zakopane, i wiem, że stoi za nami mnóstwo atutów. Obiekty, baza noclegowa i klimat nieporównywalny z żadnym innym miejscem. FIS musi to brać pod uwagę, a przecież nieprzypadkowo nasze konkursy Pucharu Świata cieszą się opinią najlepszych i najbardziej kolorowych w całym kalendarzu. Oczywiście czuję, że już rozpoczęła się jakaś zakulisowa gra, która ma naszą kandydaturę zdyskredytować, lecz ufam w mądrość ludzi odpowiedzialnych za ostateczną decyzję. Do dziś wspaniale wspominam mistrzostwa w Predazzo, podczas których zdobyłem dwa złote medale. Z drugiej strony pamiętam, że cieszyły się nikłym zainteresowaniem kibiców, na trybunach były pustki, a gdyby nie Polacy, to byłaby katastrofa. Zakopane zagwarantuje tłum i wyjątkowy klimat zawodów.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-05-20
Autor: jc