Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Złota historia Justyny

Treść

Po nieprawdopodobnym finiszu, w którym decydowały nie tylko umiejętności, lecz także serce, Justyna Kowalczyk zdobyła w sobotę mistrzostwo olimpijskie w biegu narciarskim na 30 km techniką klasyczną. Została w ten sposób drugim polskim złotym medalistą zimowych igrzysk, dołączając do Wojciecha Fortuny, sensacyjnego zwycięzcy konkursu skoków w Sapporo... w 1972 roku!
Początek w Turynie
Cztery lata temu w Turynie Kowalczyk pierwszy raz w karierze stanęła na olimpijskim podium. Zdobyła brązowy krążek w kończącym zmagania biegu na 30 km, wykazując się niebywałym hartem ducha. Była wtedy naszą cichą nadzieją na podium, ale jeszcze nie umiała poradzić sobie z paraliżującym balastem presji i oczekiwań. W biegu na 10 km klasykiem, a więc swym ulubionym, z którym wiązaliśmy największe nadzieje, straciła przytomność. Wydawało się, że będzie musiała przedwcześnie opuścić Włochy, ale nie chciała nawet o tym myśleć. Doszła do siebie na tyle, by stanąć na starcie morderczego maratonu i dokonała w nim rzeczy niesłychanej. Tamten brąz miał wymiar heroiczny, wyjątkowy, ale Kowalczyk taką osobą jest - walczy do samego końca, ma góralski charakter nieuznający kompromisów w sprawach najważniejszych, jest ambitna do granic możliwości, albo nawet poza nie... W Turynie stała się gwiazdą, a przez następne lata pokonywała kolejne bariery. Wygrała swe pierwsze zawody Pucharu Świata, teraz ma ich na koncie kilkanaście. Została podwójną mistrzynią świata, zgarnęła Kryształową Kulę za triumf w klasyfikacji generalnej PŚ, wreszcie w styczniu tego roku zwyciężyła w prestiżowym cyklu dla największych twardzieli, czyli Tour de Ski. Wszystko to nakazywało upatrywać w niej kandydatkę do olimpijskiego złota, choć ona sama podkreślała na każdym kroku, że trasy w Whistler absolutnie jej nie służą.
Srebro, brąz, wreszcie...
Zmagania w igrzyskach rozpoczęła od piątego miejsca w biegu na 10 km łyżwą. Jak się później okazało, była to lokata najgorsza, ale sama zainteresowana przekonywała (nawet w sobotę), że był to jej... najlepszy występ. - Szczerze mówiąc, jestem z niego najbardziej dumna - powiedziała. Potem było srebro w sprincie i brąz w biegu łączonym. Po tym ostatnim występie oznajmiła, że pierwszy raz w karierze poczuła się sportowcem spełnionym. Wiedziała jednak, że czeka ją jeszcze jeden start, być może najważniejszy w życiu: na 30 km klasykiem, w którym odpowiadały jej i dystans, i styl. Czuła, że może w nim powalczyć o rzeczy wielkie, ale też miała świadomość, że rywalki myślą podobnie. Właściwie jedna rywalka - Marit Bjoergen, fenomenalna Norweżka, która w Kanadzie trzy razy stawała na najwyższym stopniu podium. Znajdowała się w genialnej dyspozycji i marzyła o kolejnym złocie - czwartym. Mimo wszystko Kowalczyk czuła, że sobota może być jej dniem. Już po zawodach przyznała, że od dobrych dwóch dni niemal wszyscy w olimpijskiej wiosce ją poklepywali i dodawali otuchy słowami: "Justyna, możesz być mistrzynią". I to nie tylko Polacy, ale i rywalki z narciarskich tras. - To było miłe, ale co tu ukrywać, składało na moje barki dodatkową presję. Czułam ją - powiedziała.
...złoto po sprinterskim finiszu
Wreszcie przyszedł ten dzień i ten bieg. W sobotę przed godziną 21.00 naszego czasu na starcie zmagań na 30 km stanęło 55 zawodniczek, ale uwagę narciarskiego świata skupiły dwie - Kowalczyk i Bjoergen. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, dramatycznego, pozostałe biegaczki stoczą między sobą walkę o jedno miejsce na najniższym stopniu podium. Dwa najwyższe wydawały się zarezerwowane, ale wyników polsko-norweskiej rywalizacji nie sposób było przewidzieć. Wszystko miało zależeć od aktualnej dyspozycji, przygotowania nart, szczęścia. Mistrzyni z Kasiny Wielkiej rozpoczęła bardzo mądrze. Nie forsowała tempa, nie szarpała, by nie tracić sił. W ogóle przez pierwsze kilkanaście kilometrów na czele biegła dwunastoosobowa grupa, w której oprócz wielkich faworytek znajdowała się m.in. Kornelia Marek. Młoda Polka spisywała się świetnie i nie odstawała od najlepszych. Na półmetku prowadziła co prawda Kowalczyk, ale jej przewaga była symboliczna. Po 20. kilometrze Kowalczyk po raz drugi postanowiła zmienić narty. Korzystając z okazji, zaatakowała Norweżka Kristin Stoermer-Steira i dość wyraźnie uciekła rywalkom. - Bardzo słabo jechały jej narty na zjeździe i nie była w stanie utrzymać się na czele. Gdy ją dogoniłyśmy, odjechała Marit. Ja pozostałam trochę z tyłu, gdyż nie miałam możliwości wyprzedzenia Kristin przez leżący z boku świeży śnieg. Atak nic by nie dał, musiałam poczekać, ale cały czas Marit znajdowała się w zasięgu wzroku. Byłam spokojna - przyznała Polka, która do liderki zbliżała się systematycznie, krok po kroku. - Gdybym zaatakowała nagle, mogłabym zakwasić mięśnie i na finiszu zabrakłoby mi sił - powiedziała. Wreszcie Polka doścignęła Norweżkę i obie biegły ramię w ramię. Na ok. kilometr przed metą zaatakowała Kowalczyk, zmęczona rywalka nie była w stanie wytrzymać jej tempa. Triumfatorka Tour de Ski utrzymała prowadzenie na ostatnim ostrym zjeździe i zakręcie, lecz Bjoergen nie dała za wygraną. Wszystko miało się rozstrzygnąć na ostatniej prostej, kibice z wrażenia aż wstali z miejsc, bo rzadko się zdarza, by na dystansie 30 km decydował sprinterski finisz. Norweżka w pewnym momencie wyszła na prowadzenie, ale Kowalczyk cały czas robiła swoje i podążała do celu jednym rytmem, nie rozglądając się wokół. Widząc, że Polka jest szalenie mocna, Bjoergen postanowiła trochę podbiec, i to ją zgubiło. Po chwili nasza reprezentantka była już na mecie, 0,3 s (!) po Kowalczyk przekroczyła ją Norweżka. - Dokładnie wiedziałam, co mam robić w takich sytuacjach, jak zachować się w stanie skrajnego zmęczenia - przyznała nasza mistrzyni. W takich oto okolicznościach, absolutnie wyjątkowych, niesamowitych, Kowalczyk spełniła swe marzenie i stanęła na najwyższym stopniu podium igrzysk w Vancouver. Zdobyła drugie w dziejach złoto dla Polski, przeszła do historii i mogła wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego. Niezwykłe, wspaniałe, piękne to były chwile.
Motywacja? Nie zabraknie!
A potem była radość, łzy, dekoracja na podium, te chwile, o których śni każdy sportowiec, a które stają się udziałem nielicznych. - Wiedziałam, że jestem w formie, a 30 km to mój dystans. Wiedziałam też, że o zwycięstwo będę walczyć z Marit. Mijając metę, pomyślałam sobie: "Jestem przed nią" - śmiała się po wszystkim Kowalczyk. Gdy padła ze zmęczenia na śnieg, Bjoergen podeszła i pogratulowała jej zwycięstwa. Po chwili zrewanżowała się Kowalczyk. - Żałuję, że w takim momencie rozpętałam burzę wokół astmy. Problem pozostał, ale czas i miejsce nie były zbyt fortunne. Nie był to też personalny atak na Marit, choć niektórym mogło się tak wydawać. Ona zawsze pozostanie moją sportową idolką - powiedziała. Kowalczyk skompletowała w Whistler pełną medalową kolekcję, a w ciągu ostatniego roku wygrała w biegach wszystko, co jest do wygrania. Mistrzostwo świata, Puchar Świata, Tour de Ski. - Ale olimpijski sukces nie będzie miał wpływu na dalszy ciąg mojej kariery. Nadal mam zamiar trenować tak samo i zobaczę, co z tego wyniknie. Na pewno nie zabraknie mi motywacji, mam tylko nadzieję, że dopisze mi zdrowie - przyznała.
Księga nadal otwarta
Kowalczyk jest zawodniczką wyjątkową, nikogo do tego nie trzeba przekonywać, ale nie każdy wie, że w Whistler obaliła pewien mit związany z biegami. W ostatnich latach aktualne mistrzynie świata ponosiły na igrzyskach porażki, żeby nie powiedzieć klęski. Przykładów można by mnożyć, tymczasem Polka udowodniła, że wysoką (niebywale wysoką) formę można utrzymywać bardzo długo i zgarniać po drodze wszystkie najważniejsze trofea. - A ja przypomnę, że w Kanadzie musiała się ścigać na trasach kompletnie jej nieodpowiadających. Przed igrzyskami mówiła, że ucieszy ją malutki brązowy medal, i nie była to z jej strony asekuracja - zauważył trener Aleksander Wierietielny. Genialny architekt sukcesu Kowalczyk (dodajmy: nie jedyny, na medale zapracowała cała ekipa: serwismeni, fizjoterapeuci) po sobotnim zwycięstwie znów schował się w cień. - Chcę pozostać skromnym człowiekiem, nie zależy mi, by ludzie rozpoznawali mnie na ulicy. Ja tylko zrobiłem, co do mnie należało, i to sprawia mi największą radość. Dekoracje, fety są dla zawodników, a ja w tym czasie naprawdę mogę być sam w pokoju i czytać gazetę. Nie ma w tym żadnych podtekstów, drugiego dna - powiedział.
Kowalczyk raz jeszcze zapisała się w sobotę na kartach historii polskiego sportu, ale ta księga wciąż jest otwarta i możemy być pewni, że w kolejnych latach zapełni ją jeszcze nieraz. A na razie dziękujemy za wszystko, pani Justyno, dziękujemy, panie trenerze!
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-03-01

Autor: jc