Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Znów ze wskazaniem na załogę

Treść

Pół roku po tragedii smoleńskiej "Gazeta Wyborcza" opisała 13 elementów, które doprowadziły lot rządowego Tu-154M do tragicznego końca. W ocenie komentatorów, katastrofa była "typowym wypadkiem lotniczym". Gazeta wprawdzie przyznała, że na wypadek "pracowało" wielu ludzi, ale ponownie "wyróżnieni" zostali polscy piloci, którzy - jak wynika z publikacji - nie tylko byli kompletnie nieprzygotowani do latania z VIP-ami, ale też nie posiadali podstawowej wiedzy na temat lotnictwa.
Od kwietnia br. "GW" podchwyciła narrację Rosjan w sprawie przyczyn katastrofy i udowadnia, że winnymi tragedii są polscy piloci. Po pół roku trudno było jednak przemilczeć ogrom błędów i zaniedbań, do jakich doszło po stronie polskiej i rosyjskiej zarówno na etapie przygotowania wizyty prezydenta RP w Katyniu, jak i w czasie realizacji lotu. W efekcie w przedstawionej trzynastoelementowej układance znaleźli się też "inni" winni katastrofy, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że kluczowym jej elementem ponownie stała się załoga Tu-154M. Jak czytamy, pilotom w specpułku brakuje szkoleń, nie mają okazji, by ćwiczyć lądowania na tak słabo przygotowanych lotniskach jak Siewiernyj, a do tego nagminnie łamią obowiązujące procedury. Załoga tupolewa miała działać pod presją, ryzykancko, a do tego bez znajomości rosyjskich procedur. Jak się dowiadujemy, zahipnotyzowana załoga miała lądować na podstawie wskazań radiowysokościomierza, wyglądając ziemi we mgle. Kolorów dodaje ocena Władimira Gierasimowa, eksperta od katastrof lotniczych, który m.in. stwierdził, iż polscy lotnicy nie znali szczegółów pracy autopilota, że mogli nie wiedzieć, iż kiedy próbuje się poderwać Tu-154M, to maszyna najpierw "przysiada". Niewiedza miała wynikać z faktu, że nie ma tej informacji w instrukcji samolotu, z braku ćwiczeń na symulatorach oraz braku doświadczenia lotniczego. Błędem miało być też to, że pilot najpierw "dodał gazu", a dopiero po 3 sekundach zaczął podciągać samolot. To - jak zauważył ekspert - spowodowało, że maszyna przez chwilę jeszcze szybciej leciała w stronę ziemi.
"Przysiadanie" jest zjawiskiem charakterystycznym nie tylko dla Tu-154M
- Teorie mówiące o tym, że załoga była skoncentrowana tylko na jednym urządzeniu - radiowysokościomierzu - oraz rozpaczliwie wypatrywała przez okna ziemi, wpisuje się w narrację Rosjan, którzy od chwili katastrofy obwiniali za nią pilotów. Teraz do tej tezy szuka się dowodów. Lądowanie na radiowysokościomierzu miałoby swoją logikę, ale tylko w przypadku, gdyby nie działały inne urządzenia - ocenił gen. bryg. rez. Jan Baraniecki,
b. zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej. Jak zaznaczył, skoro rozważany jest błąd pilota, to jeśli tylko on wystąpił, to w zapisach czarnych skrzynek będzie to widoczne. Jednak na obecnym etapie może okazać się, że reakcja załogi była właściwa do sytuacji, ale maszyna zawiodła. - To wszystko jest w skrzynkach: parametry lotu, praca silników, przyrządów. Rejestrator zapisuje ponad 200 parametrów. Ich odczyt wiele potwierdzi, ale do badań potrzebne są oryginalne rejestratory - dodał.
Baraniecki pytany o ocenę Gierasimowa mówiącą o niewiedzy i niedoświadczeniu pilotów zauważył, że każdy pilot, nawet początkujący, wie o tym, że kiedy samolot ciągnie się do góry, to maszyna najpierw kilka metrów leci do ziemi i nie jest to zjawisko charakterystyczne tylko dla Tu-154M. Jak ocenił, jeśli pilot - tak jak sugeruje ekspert - "dodał gazu" i po trzech sekundach wziął ster na siebie - to jego reakcja była właściwa. Potwierdził to w rozmowie z nami dr mjr rez. pil. Michał Fiszer, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Lotnictwo", który uznał wręcz, że opinia Władimira Gierasimowa mogła zostać źle przetłumaczona. - To prawidłowe działanie, gdyby pilot zrobił odwrotnie, to wówczas popełniłby błąd. Trzeba najpierw rozpędzić samolot, by potem przejść na wznoszenie. Inaczej przeciągnie się samolot i wpadnie w korkociąg - zauważył.
Lotnictwo wojskowe nie ma nic wspólnego z ryzykanctwem
W ocenie Baranieckiego, także opinie o nadmiernym ryzykanctwie pilotów są mocno przesadzone. Jak zaznaczył, o ile w lotnictwie cywilnym lata się według ścisłych procedur, z automatu, o tyle w wojsku, nawet na najnowocześniejszych maszynach, wyposażonych w sprzęt komputerowy, udział ludzki jest i musi być większy. Wynika to z faktu, że lotnictwo wojskowe musi być przygotowane do latania w różnych warunkach, by nie zawieść w czasie wojny. - Tak było i tak będzie. Do wojska trafiają piloci z zamiłowania. To ludzie, którzy chcą latać, a nie tylko się wozić. Nie ma to jednak nic wspólnego z ryzykanctwem - podkreślił Baraniecki. Jak zauważył, w lotnictwie transportowym służą piloci, którzy już nabrali doświadczenia i nie są skłonni do podejmowania nadmiernego ryzyka. - Nie wierzę w to, że załoga podjęła nadmierne ryzyko. Moim zdaniem, samolot mógł zostać nieprawidłowo naprowadzony lub był niesprawny - ocenił.
Marcin Austyn
Nasz Dziennik 2010-10-11

Autor: jc